Изменить стиль страницы

Inne jeszcze zlecenia wypełniał nauczyciel szkoły we wsi Tołkaczewo.

Musiał wpoić w swoich wychowanków, że Bóg i kościół są dla ludu odurzającem i trują-cem opjum, o którem sam miał słabe wyobrażenie, nigdy go na oczy nie widząc.

Wprowadzał też do szkoły nową organizację „Komunistycznej młodzieży wiejskiej", czyli tak zwany „Komsomoł". Dziatwa szkolna miała posiadać równe z dorosłymi ludźmi przywileje, niezależność od rodziny, prawo sądu nad wykroczeniami kolegów, kontroli nad nauczycielem, oraz jeden tylko obowiązek – szpiegowanie i donoszenie władzom o postępkach i słowach rodziców i mieszkańców wioski.

Ta metoda pedagogiczna odrazu dała smutne wyniki, bo trzech chłopów i dwie baby wrzucono do więzienia w pobliskiem mieście za sarkanie na rząd robotniczo-włościań-ski.

Pani Bołdyrewa, dowiedziawszy się o tem, wyciągnęła gorliwego, chociaż niebardzo mądrego nauczyciela na rozmowę o systemie wychowawczym i przekonała się o zasadniczej, bardzo głęboko przemyślanej idei.

– Zrewolucjonizowane dzieci, usposobione wrogo dla dorosłych, stanowią najlepszy sposób zrewolucjonizowania a nawet rozbicia rodziny i społeczeństwa – pisał towarzysz Lenin! – z zachwytem w głosie wołał nauczyciel.

Plan był wyraźny i w sercu Bołdyrewej wzbudził trwogę. W ciemnej, niczem nie hamowanej, nie kierowanej żadną ideą masie włościaństwa myśl, rzucona przez Lenina, prawdopodobnie, także nieopatrznie, pod wpływem taktyki demagogicznej, jak pamiętne, okupione niewinną krwią i zburzeniem dorobku całych pokoleń hasło: „Rabujcie zrabowane!" – mogła mieć skutki nieobliczalne i groźne.

Organizację młodzieży komunistycznej zakończono prędko.

Miała ona wytworzyć kadry prawowiernych komunistów wykształconych w zakresie propagandy idei Lenina i uprzywilejowanych w każdej dziedzinie życia państwa proletrjackiego.

Nauczyciel dawał przykład swoim uczniom. Człowiek młody i wesoły potrzebował rozrywki i zabawy.

Nie mógł obojętnie patrzeć na rozrosłe, dorodne dziewuchy wiejskie, otaczające go podczas pogadanek szkolnych.

Jedna z nich – pucołowata, rumiana kacia Filimonowa podobała mu się szczególnie. Zaczął zalecać się do niej i wkrótce namówił do odwiedzenia go. Od tego czasu wymykała się do niego po nocach.

Rodzice krzywo patrzyli na to, robili córce gorzkie wymówki, lecz ona ze śmiechem odpowiadała:

– Teraz każda kobieta wolną jest i może sobą rozporządzać! Tak też czyniła do chwili, gdy przekonała się, że zaszła w ciążę. Nauczyciel wyrzucił ją od siebie i swoje uczucia zwrócił ku innej dziewczynie.

Kacia porodziła syna. Władze zabrały go natychmiast wraz z matką i odesłały do miasta. W przytułku, gdzie go karmiła, miał pozostać na zawsze.

Dziecko musiało należeć do państwa, gdyż wychowanie domowe, pieszczoty matki, ciepło rodzinne czyniły dziecko niezdolnem czuć i myśleć, jak na proletarjusza przystało.

Dotychczas cicha wieś Tołkaczewo została niebawem wstrząśnięta wypadkami, które coraz bardziej niepokoiły Bołdyrewych.

Wieś, gdzie się znajdowała komuna przemysłowa, tak bardzo potrzebna dla władz, długo nie odczuwała najazdu komisarzy, zwykle obdzierających ludzi na mocy dekretów i bez żadnych dekretów. Tołkaczewo wypełniało sumiennie wszelkie przepisy prawne i żadnych zatargów z władzami nie miało.

Jednak po pewnym czasie przybyli do wsi jacyś agitatorzy z Moskwy. Bluźnili przeciwko Bogu, zrzucili krzyż z cerkiewki, znęcali się nad popem, nawoływali młodzież do rozpusty, urządzali dni wolnej miłości, gdzie ofiarą padały młode kobiety i dziewczyny, żądne zabaw i upominków.

Tołkaczewo spotkały losy wsi Apraskinoj.

Powstały spory, rodziny zaczęły się rozpadać; na ulicach i w okolicy wałęsały się tłumy uciekających z domu dzieci, które wędrowały z jednej wsi do drugiej, aż docierały do miasta. Nikt się niemi nie opiekował, bo rodzice, przejęci niesnaskami w domu, rozwodami, kłótniami, bójkami i skargami do władz, niemieli czasu na poszukiwanie zaginionych.

Pewnego razu pani Bołdyrewa, rozmawiająca ze znajomą wieśniaczką, spostrzegła młodą dziewczynę, przechodzącą przed domem.

Była to córka komisarza wiejskiego – Mania Szulgina.

– Jak się miewasz? – spytała ją pani Bołdyrewa. – Słyszałam, że zamąż idziesz. Za kogo?

– Za Szczepana Lutowa – odparła, rumieniąc się – Właśnie mamy się spotkać i ustalić dzień ślubu.

– Daj, Boże, szczęścia! – życzyła jej pani Bołdyrewa.

– Dziękuję! – zawołała dziewczyna i pobiegła dalej. Szła ku domowi Lutowych.

Szczepan, chłopak 18-letni, czekał na nią przed bramą.

Objął ją wpół i poprowadził w stronę stojącego za domem spichrza.

– Dokąd idziemy? – spytała zdziwiona.

– Muszę tam zajrzeć… – odpowiedział wymijająco.

Otworzył drzwi szopy, wszedł i nagle pociągnął dziewczynę za sobą.

– Słuchaj, Mańka – rzekł, zamykając drzwi. – Należysz do komunistycznej młodzieży, więc musisz spełniać żądania towarzyszy. Chcę, abyś mi się natychmiast oddała! Ślub – to głupie przesądy, obyczaj burżujski!

Skromna uczciwa dziewczyna milczała, w przerażeniu patrząc w ponure oczy chłopca.

– No, cóż nic nie mówisz? – spytał i objął ją, okrywając szyję jej pocałunkami i głośno oddychając. Twarz miał bladą i zamglone oczy.

– Puść mnie! – krzyknęła i chciała się wyrwać z jego rąk.

– Toś ty taka? – warknął. – Hej, towarzysze, chodźcie tu!

Z poza zwalonych stert słomy rżanej wynurzyło się kilku wyrostków. Zakneblowano dziewczynie usta i zdarto ubranie.

Szczepan, obaliwszy ją na ziemię, upadł na nią. Walczyli długo. dziewczyna była silna i zwinna. Jednak towarzysze pomogli i obezwładnili ją.

Chłopak, dusząc Manię za gardło i wyrzucając krótkie, urywane słowa, zniewolił ją. Wyrostki, ciężko dysząc, drapieżnie śledzili ruchy miotających się ciał.

Wreszcie Szczepan podniósł się i przeciągnął lubieżnie.

– Dobra dziewka! – mruknął. – Ale i ze mnie – dobry towarzysz! Bierzcie ją, kto chce! Do samej nocy zemdlona dziewczyna i rozpustne wyrostki pozostawali w ciemnym spichrzu, gdzie pachniało żytem, pleśnią i myszami.

Chłopcy wymknęli się chyłkiem i powrócili do domu niespostrzeżenie.

Manię znaleziono dopiero po tygodniu martwą. Leżała naga, okryta sińcami, pokrwawiona i zmarznięta.

Sąd bez trudu wykrył zbrodnię i chłopców odstawiono do miasta. Bawili tam przez dwa dni. Powrócili zuchwali, butni, chwalą się tem, że są uniewinnił ich, a nawet pochwalił za wymierzenie kary dziewczynie, nie wypełniającej zobowiązań prawdziwej proletarjackiej kobiety wolnej, równej mężczyźnie. Nie miała bowiem prawa odmawiać pożądającym jej komunistom.

Nic nie pomogły skargi ojca Mani, więc przyszedł do Bołdyrewych, aby wypłakać się i użalić.

Poważny, stateczny Szulgin, spostrzegłszy, że Bołdyrewy, w obawie przed wszystko sły-szącemi i widzącemi murami, milczą, ze współczuciem patrząc na niego, rzekł, podnosząc dwa palce do góry:

– Przysięgam przed wami, jak przed Bogiem, że zemszczę się…! Spełnił przysięgę.

Szczepan Lutow nagle przepadł. Nikt go już nigdy nie zobaczył.

Jakaś starucha opowiadała później na ucho pani Bołdyrew, że na własne oczy widziała, jak Szulgin w noc księżycową niósł coś ciężkiego do przerębli i, uwiązawszy stary kamień młyński, wrzucił do rzeki.

Po tym wypadku zaszedł inny, który wzburzył całą wieś.

Stara Wasylisa Leontjewa przybiegła do Bołdyrewych i, szlochając głośno, rozpaczliwym głosem zawodziła:

– Ratujcie, radźcie, dobrzy ludzie! Dziś dowiedziałam się strasznej prawdy! Moja córka będzie miała dziecko od męża mego… od swego ojca! Grzech wielki… zbrodnia przed Bogiem i ludźmi! Doradźcie, co robić? Och! O-o!

Bołdyrewy myśleli długo, nie wiedząc, co mają powiedzieć. Wreszcie Bołdyrew rzekł:

– Nie wiemy, czy jest to teraz zbrodnią… Nowe prawa inaczej na rzeczy patrzą. Naradźcie się z komisarzem, sąsiadko!

Starucha pojechała do miasta na skargę.

Odprawiono ją niczem.

Sędziowie szydzili z niej i śmiali się głośno: