Изменить стиль страницы

Nie! to jego zęby wydają zgrzyt ostry, jego gardło skamła, jęczy, jego pierś z sykiem dysze… to on, Włodzimierz Lenin chce się porwać z łóżka i słabnącemi ramionami, w oplocie bandaży, walczy z nadzieją Konstantynówną sanitarjuszką i dyżurnym lekarzem.

– Och! – wzdycha z ulgą i zapada w sen głuchy i ślepy. Nad ranem budzi się chory i znowu myśli.

Mętny świt sączy się przez szpary firanek; zjawy, spłoszone zalatującemi tu odgłosami z pałacu i korytarzy, nie przychodzą. Zaczaiły się gdzieś po kątach i czyhają, lecz wyjrzeć ze skrytek swoich nie śmią… przeklęte duchy nocne, mamidła dręczące!…

Po południu kazał przyprowadzić do siebie agenta „czeki" Apanasewicza i pozostał z nim sam na sam.

Patrzy w skośne oczy dyktatora nieznany Leninowi człowiek, jakiś dziwny, tajemnicy, jak wąż. Nie wiadomo, czy tylko spogląda nieruchomym wzrokiem, czy mierzy przestrzeń dla skoku.

Lenin szepce, ledwie poruszając ustami:

– Zjawy… umęczonych przychodzą do mnie… grożą, przeklinają… To nie ja zabiłem! To -Dzierżyński!… Nienawidzę go!… Torquemada… oprawca… szaleniec krwawy! Zabij go! Zabij go!

Chce wyciągnąć rękę do stojącego przed nim człowieka. Nie może. Zimne ręce ciężą mu, niby ołowiem nalane… Wargi zaczynają latać, język sztywnieje, występuje piana na usta i spływa na brodę, szyję i pierś…

– Za… tow… bra… Hel… złot… – szeleszczą bezładnie i rozpryskują się jęki, pomruki, bełkot… Lekarz odsyła agenta. Apanasewicz odchodzi, kiwając głową i szepcąc służalczo:

– Ciężko chory! taki cios… wódz narodu… jedyny… niezastąpiony…

Znowu pełzły jednostajne, długie dni gorączki i zrywającego się na krótko szału, wlokły się nieskończenie, ciężkie godziny omdlenia, nieprzytomnych szeptów, niewypowiedzianych skarg beznadziejnych, jęków głuchych, krzyków chrapliwych.

Miotał się Lenin i walczył z niewidzialnemi postaciami, które tłoczyły się koło jego łoża, zaglądały mu pod powieki, płakały krwawo nad nim, zawodziły ponuro, syczały, jak żmije…

Nie wiedział, że wybuchnęła przepowiadana przez niego w licznych mowach i artykułach rewolucja w Kilonji i lotem błyskawicy przemknęła po całej germanji, zmuszając Hohenzollernów do abdykacji, a armję niemiecką – do cofnięcia się poza Ren i do zawieszenia broni; nie przeczuwał, że już rozprysło się na części dumne imperjum Habsburgów i, że we wszystkich krajach wśród chaosu wypadków, sporów i zawieruchy rewolucyjnej podnosił głowę głoszony z Kremlu komunizm. Już przemawiał śmiało ustami Liebknechta i Róży Luksemburg w Berlinie; już nawoływali do dyktatury proletarjatu Leon Jogiches – Tyszka – w Monachjum, Bela Kuhn – w Budapeszcie, Majsza i Miller w Pradze, lecz głosów ich nie słyszał twórca i prorok komunizmu wojującego. Borykał się ze śmiercią.

W rzadkie chwile przytomności, bał się pozostać sam, a w nocy, widząc, że pielęgniarkę zmorzył sen, budził ją i błagalnie patrzał na nią, mówiąc tylko oczami, pełnemi gorących, niespokojnych błysków:

– Boję się… nie śpijcie, towarzyszko!

Wracając znagła do świadomości, a nie mogąc wydać głosu i nawet poruszyć ręką, drżał i z lękiem bezmiernym oczekiwał dręczących go zjaw. Przychodziły do niego i stawały z obydwóch stron łoża.

Inne widma, wyzierające zewsząd, trzęsąc się od złośliwego śmiechu, mknęły chyłkiem, znikając bez śladu w otchłani pustki bez kresu, zaczynającej się tuż przed źrenicami jego i uchodzącej w dal kosmosu.

Były to straszne zwidy, najstraszniejsze i najokrutniejsze.

Brat Aleksander, czerwono-siny, z wywalonym językiem obrzękłym i czarnym, ze stryczkiem, zaciskającym mu szyję, majaczył przed nim, jakgdyby kołysząc się na sznurze szubienicy i rzucał słowa niewyraźne, ciężkie i niemiłosierne. Rzęził, z wysiłkiem ruszając opuch-niętemi wargami i długim, sztywnym językiem:

– Ginęliśmy na szubienicach… w lochach Schlusselburga, w kopalniach Sybiru… Pestel, Kochowskij, Rylejew, Bestużew… Żelabow…Chałturin… Perowskaja… Kobalczych… ja – brat twój… i setki… tysiące męczenników – umieraliśmy z radosną, dumną myślą, że torujemy narodowi naszemu drogę do szczęścia… Lecz oto przyszedłeś ty… w proch, w nicość obróciłeś ofiarę naszą… zabiłeś w nas radość i spokój… Przygotowaliśmy drogę dla ciebie… zdrajcy… oprawcy… tyrana… Przeklęty bądź na wieki wieków!… Przeklęty!

Odzywała się głosem groźnym w swej boleści druga postać, stojąca przy łożu… Siwa głowa trzęsła się, głęboko zapadłe oczy błyskały ponuro… podnosiła się wysoko dłoń o palcach skrzywionych jak szpony.

– Znowu Mina Frumkin, stara żydówka… – tłucze się pod czaszką myśl i szybuje, jak nietoperz, błyskawicznie, bez szmeru.

Lecz zjawa szeptać zaczyna gorąco i gniewnie:

– Nie oszukasz siebie! – Próżno!… Musisz poznać mnie… Jam matka twoja!… Uczyłam ciebie miłości dla ludu uciemiężonego… pobudzałam do rzucenia mu promienia światła… krzewiłam wiarę w potęgę najwyższą, która jest wszystkiem i poza którą – nie masz nic… Przelałeś morze krwi… rozpętałeś dzikie żądze ciemnego ludu… na zbrodnie posłałeś go… na Boga rękę zbrodniczą podniosłeś… Szalony, nie wiesz, że przesądzone są drogi życia ludzi i ludów! Nic nie uczynisz poza tem!… Każden wysiłek dumny zginie w głębinie wieków, jak ziarnko piasku na pustyni… Zostanie po nim wspomnienie czarne i imię twoje znienawidzone, przeklinane przez pokolenia, aż staniesz się marą obłędną i utoniesz w niepamięci po wieki wieków… Przeklęty bądź!…

Zbierał całą wolę, wszystkie siły, słabą, zdrętwiałą ręką zrzucał ze stolika flaszki i szklanki, budził dozorujących go ludzi i syczał:

– Nie śpijcie!… Nie śpijcie… Oni mnie zamordują… Brat… Matka… Helena… Dora… Sie-laninow… wszyscy, wszyscy czyhają na mnie!… Nie śpijcie!… Błagam… rozkazuję!…

Powoli, słabnąc, przeminęła gorączka a z nią razem odeszły majaki nocne, zjawy okrutne, nielitościwe.

Lenin już siadywał na łóżku i przeglądał dzienniki. Dowiedział się o wszystkiem.

Wojna skończona! Rewolucja hula po świecie! Komunizm wzmaga się i potężnieje. Jego mózg – dzieła Róża Luxemburg, serce jego płomienne – Karol Liebknecht i ręka żelazna -Leon Jogiches działają, rozbijając szeregi ugodowców socjalistycznych i ciosy zadając przerażonym imperjalistom!

Cóż wobec tych radosnych wypadków znaczyły wysiłki Anglji i Francji, aby zwolnionym, niepotrzebnym na froncie materjałem wojennym wzmocnić siły kontrrewolucji w Rosji? Proletariat w Europie powstanie i zwycięży, a wtedy…

– Precz głupie, bezsilne zjawy – wytwory mózgu, trawionego gorączką! – myślał Lenin. -Jakże nędznie brzmią głosy wasze, jakże bezsilne i jałowe są groźby i śmieszne – przekleństwa, strachy na małe dzieci nierozumne!

O wszystkiem teraz zapomniał Lenin; porwały go całkowicie wypadki. Żył w nich i dla nich. Zwoływał komisarzy – kolegów, doradzał, pouczał, wahających się przekonywał, do nowych czynów popychał, pisał dla nich mowy, projektował wiece, kongresy, kierował wszystkiem.

Widział i rozumiał, że praca kipiała. Był przekonany, że powodzenie „białych" armij powinno się skończyć prędko, bo już zdarzały się w nich wypadki zdrady, zamieszek i rozkładu. jak tu i ówdzie kontr-rewolucyjni generałowie przebąkiwali nieopatrznie o powrocie do dawnego ustroju monarchicznego, przerażając i podnosząc przeciwko sobie włościan, robotników, żołnierzy i zwiększając tarcia pomiędzy różnemi rządami dzielnicowemi, istniejące-mi w Rosji.

Smiał się cicho Lenin, oczy mrużył i ręce zacierał.

Wkrótce chodzić zaczął, jeszcze niepewnie, chwiejnie, potykając się co chwila i przystając, aby odetchnąć, nabrać sił, ledwie tlejących w jego barczystem ciele.

Przybywały delegacje nieraz z dalekich miejscowości, aby ujrzeć na własne oczy dyktatora, przekonać się, że żyje, że jest gotów do walki, do obrony wspaniałych zdobyczy rewolucji.

Odwiedzały go grupy robotników, ukradkiem przed „Białymi" przedzierających się z południa, z kopalni węgla i żelaza, z fabryk metalurgicznych na Uralu, z warsztatów i tkackich, położonych w obwodzie moskiewskim; przychodzili poważni, zaniepokojeni i skupieni chłopi z bliskich i dalekich wsi.