Изменить стиль страницы

Istniał i działał poza granicami moralności.

Cel… tylko cel, taki, o jakim nikt nie śmiał nawet marzyć przed nim!

Ogrom zadania nie przerażał go. Miał przecie w ręku również ogromny młot do wykucia z potężnej, surowej bryły tego, co chciał wznieść u mety swego życia, – 150 miljonów biernych, o potężnych siłach Rosjan, uśpionych, dzikich, gotowych i zarazem obojętnych na wszystko.

Nikt nigdy nie posiadał takiej armji!

Czyżby już należała do niego duszą, sercem i ciałem?

Odpowiedział, nie bojąc się zajrzeć prawdzie w oczy, zmierzyć się z nią:

– Nie! Sercem – tak!

Rzucone dotąd obietnice, odpowiadające śmiałym marzeniom robotników i wieśniaków, przyciągały ku niemu ślepe, zrozpaczone serca niewolników. Czuł w sobie pewność Spartakusa – rozbójnika, więźnia i gladjatora, bo i on też zbiegł na Wezuwjusz namiętnych, mściwych czynów, skrzyknął do siebie wszystkich, ogarniętych nienawiścią niewolników, pobił na głowę pretorów rzymskich. Jednak Spartakus zginął dlatego, że w szeregach jego przyjaciół powstały niesnaski. On był inny, niż buntowniczy Spartakus. Umiał trzymać swoich zwolenników w karbach posłuchu nie siłą i postrachem, lecz przebiegłem wynoszeniem ich przed tłumem, ponad siebie. Dla nich – triumfy, dla niego – powodzenie sprawy.

Wielomiljonowy olbrzym rosyjski tymczasem nie należał do niego.

Różne siły władały nim i przerzucały z jednej ostateczności w drugą: od bohaterskiego męczeństwa na froncie, fanatycznego patrjotyzmu i ascetycznej cierpliwości – do barykad ulicznych, krwawych wystąpień przeciwko carowi lub ubóstwianym przez siebie wodzem. Skruszyć i zniweczyć nazawsze te rozbieżne siły, aby całe to morze ludzkie pokornie lizało brzeg, na którym stoi meta komunizmu, – o tej chwili myślał, chodząc po nieprzytulnym pokoju Smolnego pałacu, Włodzimierz Iljicz Lenin, prezes Rady komisarzy ludowych, dyktator, mesjasz Rosji, mknącej nieznaną w dziejach ludzkości drogą.

Marszczył brwi, szarpał brodę i mrużył oczy.

Wypukłe, kopulaste czoło, zdawało się, drgało i prężyło się pod nawałnicą szalejącego w niem orkanu myśli, lecz serce biło równo, oczy patrzyły zimno, wprost przed siebie, jakgdy-by usiłowały z dokładnością niezwykłą odmierzyć odległość do jemu tylko znanych punktów.

Podniósł głowę.

Ktoś dobijał się do drzwi.

– Wejść! – zawołał Lenin. Na progu stanął Chalajnen.

– Jakaś obywatelka prosi o przyjęcie. – rzekł niepewnym głosem. Lenin nachmurzył czoło.

– Ma jakąś prośbą? Może, burżuazyjna kobieta?

– Powiada, że nie ma żadnej prośby! Lekarka…

– Wpuśćcie ją, towarzyszu!

Po chwili weszła mała, chuda kobieta, lat 45-ciu w skromnym, czarnym płaszczu i z welonem żałobnym, spadającym z kapelusza. Uśmiechnęła się i radośnie zawołała:

– Nie pomyliło mnie przeczucie! To jest pan, Włodzimierzu Iljiczu! Nasz mądry, surowy „Wola"!

Lenin zmrużył oczy i jakgdyby się zaczaił.

– Wola? – powtórzył. – Tak nazywano mnie tylko w jednem miejscu…

– W domu mego ojca, doktora Ostapowa, gdzie wyczuto już wtedy, że jest pan – „Wolą"! – szepnęła wzruszona.

– Helena?! Helena Aleksandrówna?!

– Tak! – uśmiechnęła się rzewnie. – Nie poznałby mnie pan! Dużo wody upłynęło od chwili naszego pożegnania w Samarze!

– O, dużo! – zawołał. – Jakże wszystko się zmieniło! Doprawdy, wydaje mi się, że stulecia przemknęły już! Ale, ale! Pani w żałobie? Czy po ojcu?

– Nie! Ojciec i mąż dawno już umarli. To po synu. Zabito go w Galicji podczas odwrotu generała Brusiłowa.

– To pani wyszła zamąż? Za kogo?

– Za doktora Remizowa. Jestem też lekarką – odparła. Lenin się zaśmiał szyderczo:

– A widzi pani? Mówiła mi pani niegdyś, że nigdy nie zapomni o mnie… Wszystko się zmienia… wszystko mija, Heleno Aleksandrówno. Proszę siadać!

To mówiąc, posunął krzesło w jej stronę i, usiadłszy na biurku, patrzył na nią, badając jej twarz, oczy, drobne zmarszczki koło powiek i ust i przebiegając wzrokiem całą jej postać, od bucików do kapelusza żałobnego.

Poznał te oczy niebieskie, pełne błysków dobrotliwych, a gorących; przypomniał usta, jeszcze świeże i barwne; dojrzał wymykające się z pod kapelusza pasemko włosów złocistych.

– A widzi pani? – powtórzył, skończywszy swoje obserwacje.

Podniosła na niego pogodną twarz i patrzyła łagodnemi oczami, bez lęku i podziwu, tak, jak patrzą doświadczone kobiety na dziecko, chociażby najcudowniejsze.

– Czekałam na pana długo… Później nadzieja zgasła nazawsze. Teraz widzę, że miałam rację – powiedziała z uśmiechem, bez goryczy.

– No? Proszę? – zapytał, przechylając głowę nabok, jakgdyby przygotowując się do długiego, cierpliwego słuchania.

– Bardzo lubiliśmy pana… Wszyscy… – zaczęła. – Obchodził nas bardzo los jego. Słyszeliśmy coś-niecoś o panu, chociaż ciągle znikał nam z oczu nasz przyjaciel Uljanow!

– Więzienie, konspiracja, nieprzerwane krecie życie, wygnanie syberyjskie, emigracja, przeklęta emigracja, wyżerająca duszę! – wybuchnął.

– Tak! Tak! – kiwnęła głową. – Słyszeliśmy jednak, że nasz „Wola" Uljanow przeistoczył się w groźnego publicystę, który się dziś podpisywał – „Iljin", jutro – „Tulin"… Dowiedziałam się, że podobno pan się ożenił na Syberji… Wspominała o tem Lepeszyńska…

– A – a! – przeciągnął Lenin. – Wtedy to pani zadecydowała, że już nigdy nie powrócę?

– Nie! Wcześniej… daleko wcześniej…

– To ciekawe!

– To bardzo proste! – zaprzeczyła. – W artykułach i broszurach, pisanych przez pana, wyczułam, że dla niego nie istnieje nic poza ideą i celem. Miałam te podejrzenia zawsze… Tymczasem, jako kobieta, chciałam mieć, oprócz wielkiego celu, swój, własny, mały! Jestem pełna burżuazyjnych przesądów…

Uśmiechnęła się spokojnie. Lenin zauważył głośno:

– Najniewinniejszy tymczasem z burżuazyjnych przesądów!

– Tymczasem? – zdziwiła się Helena. – Czyż może być inaczej, jeżeli chodzi o kobiety?

– O, może! – zawołał. – Nie będę szukał przykładów daleko! Wymienię moją żonę – Nadzieję Konstantynównę. Dla niej istnieje tylko ogólny cel; jestem dla niej wozem, dostarczającym ją i innych do mety.

– Czyż to możliwe? – zapytała.

– Ręczę pani swoją głową, że Nadzieja Krupsakaja znajdzie w sobie siłę i równowagę ducha, aby wygłosić nad moim grobem mowę polityczną i nie uronić ani jednej łzy! Wykorzysta śmierć moją w celach propagandy! – w głosie jego brzmiała duma.

– To potworne! – zawołała, podnosząc ręce.

– To mądre dla żony Lenina! – odparł, krzywiąc usta. Umilkli.

Pierwsza przerwała milczenie pani Remizowa.

– Długo nie wiedziałam, że Lenin, ten nowy pseudonim, to – pan! – rzekła. – Chciałam się przekonać i przypomnieć panu.

– „Lenin" – to na cześć pani, Heleno Aleksandrówno! – zawołał z beztroskim, szczerym śmiechem – Ma pani dla mnie interes? Rad będę spełnić życzenie pani! Doprawdy, niech pani mi wierzy. Podobno, mam miljony wad, ale wiem, że mam jedną zaletę – umiem cenić dawnych… przyjaciół.

– Właściwie, nie mam żadnego szczególnego interesu – odparła. – Jestem lekarzem i przełożoną przytułku dla bezdomnych dzieci. Dziś doszły mnie pogłoski, że nowa władza ma dokonać zmian w składzie kierowników wszystkich instytucyj. Chciałam prosić, aby mnie nie wydalano… Spełniam obowiązki swoje sumiennie i nadal tak czynić zamierzam… Znam swoich wychowanków i mam na nich dobry wpływ…

Lenin szybko napisał kilka słów na skrawku papieru i podał Helenie, mówiąc:

– Niech pani nosi przy sobie ten cyrograf! To wystarczy w każdym wypadku. Tymczasem mamy na głowie pilniejsze zadania, niż przytułki dla dzieci! Rozpoczynając pracę twórczą, zwrócę się do pani, Heleno Aleksandrówno.

Powstała, zamierzając odejść.

– Niech pani pozostanie! – poprosił. – Dawno już nie rozmawiałem z nikim tak, jak teraz. Czuję się, jakgdybym sam do siebie mówił na głos, bez owijania w bawełnę, bez oglądania się na słuchacza… Wszystko jest takie jasne i proste, – jestem przekonany, że pani mnie z łatwością zrozumie!