Изменить стиль страницы

– Siadajcie i słuchajcie! To, o czem będę mówił, tymczasem musi pozostać w tajemnicy… Przewiduję, że wkrótce wybuchnie wojna domowa, taka prawdziwa, rosyjska wojna, w której się swoich nie szczędzi! Nie wiem, czy zrozumiecie to, bo nie jesteście Rosjanami… ale zapewniam was, że wojna domowa będzie taka, o jakiej nikomu się nie śniło! Cha! Cha! Czasy Pugaczowa i Dymitrów Samozwańców – to fraszki, zabawy dziecinne!

Śmiał się długo, a potem mówił:

– Dla wojny, nawet domowej, aby ją wygrać, niezbędną jest armja. Mamy dużo bagnetów i chłopów, trzymających je w mocnych dłoniach; nie mamy natomiast oficerów! Przeciwna strona posiadać ich będzie. Towarzysze, zróbcie tak, aby wałęsający się bez roboty lub ukrywający się oficerowie przeszli na naszą stronę dobrowolnie, czy z musu, pod wpływem… strachu.

– A – a! – odezwał się Dzierżyński. – Nareszcie! Potrafimy to zrobić – bądźcie spokojni, Włodzimierzu Iljiczu! Będziemy ścigali ich, trapili przerażeniem, głodem, więzieniem, mordem, dokonywanym na opornych i schwytanych z bronią w ręku! Rewolwer w naszych oskarżeniach wyolbrzymieje do rozmiarów największego działa, scyzoryk zmieni się w zatruty sztylet! Założymy tajne stowarzyszenie kontrrewolucyjne i wciągniemy setki białych oficerów. Gdy uwikłamy w naszych sieciach tysiące łatwowiernych, uczynimy wybór. Najlepszych oddamy wam, resztę… ziemi! Zmusimy do posłuchu tych, którzy są nam potrzebni. Zmusimy! Od czegóż mają matki, siostry, żony, dzieci? Wrzucimy to wszystko do lochów więzienia, jako zakładników, dręczyć w lęku śmiertelnym trzymać będziemy! Damy do wyboru oficerom – albo wierną służbę w naszej armji, albo śmierć rodzin, a dla nich mękę, którą obmyślimy z Petersem podług recepty Wilkiego Inkwizytora!

– Tak! Widzę, że rozumieliście mnie, towarzyszu! – zawołał Lenin, zacierając ręce. – A teraz inne sprawy, nie mniej ważne. Słuchajcie! Musicie mieć w pogotowiu ludzi, aby zgładzić Mikołaja Krwawego z rodziną… kilku pewnych terorystów… na wszelki wypadek.

Wszyscy podnieśli głowy, słuchając spokojnego, prawie wesołego głosu Lenina.

– Czy nie będzie sądu nad carem? – spytał Wołodarskij. – Tak, jak to uczyniła wielka rewolucja francuska?

Lenin odpowiedział nie odrazu.

Wahał się chwil kilka, aż rzekł dobitnie:

– Sądzić cara publicznie byłoby niebezpieczną tragikomedją, bo nie wiemy, jak się będzie zachowywał. A nuż zdobędzie się na wypowiedzenie słów, porywających lud? Albo potrafi umrzeć śmiercią bohatera? Nie wolno nam robić nowych męczenników i świętych! Nie możemy też pozostawić go przy życiu, aby nie porwali go niemieccy lub angielscy krewniacy, albo kontr-rewolucjoniści, czyniąc z cara i jego rodziny nowe fetysze! jasne?

– Rozumiemy! – szepnęli towarzysze.

– Jeszcze raz pytam, czy mogę na was polegać i nie obawiać się zdradzenia tajemnicy? -spytał Lenin, ostrym wzrokiem ogarniając każdą twarz siedzących przed nim ludzi. – Obiecuję wam, że proletarjat nie zapomni o waszej przysłudze i wiernej obronie jego sprawy. Potrafi on nietylko karać zdrajców, lecz także być wdzięcznym za usługi. Ma on ciężką, nielito-ściwą dłoń, spadającą na wrogów i zdrajców w chwili wykrycia zbrodni, umie też tą samą ręką wynagrodzić wspaniałomyślnie, wynieść na szczyt sławy…

W milczeniu skinęli głowami i wargi zacisnęli mocniej.

– Od jutra zaczynajcie! – dodał Lenin, wstając. – Nie mamy czasu do stracenia. Djablo dużo gadali towarzysze, a tego, co najważniejsze, nie zrobili! Teraz musimy się śpieszyć!

Pożegnał wszystkich z łagodnym uśmiechem na twarzy, a gdy wyszli, zmrużył oczy i podszedł do okna, przeciągając się leniwie i ziewając głośno.

Ujrzał złocony krzyż katedry Smolnej. Padały na niego blade promienie księżyca. Lśnił się, jakgdyby z diamentu skrzącego był wykuty.

Zaśmiał się Lenin i mruknął:

– Zniknij! Ciężysz zbytnio nad tą ziemią. Nawołujesz do męki i pokory, a my pragniemy życia i buntu!

Wzrok jego padł na zegar. Dochodziła godzina pierwsza.

– Czas widm, djabłów i zjaw straszliwych – pomyślał – a tymczasem żadna nie przychodzi… żadna… Cha – cha!

Zamknął czy i drgnął.

Wynurzyła się nagle twarz Dzierżyńskiego.

Blada, nieprzytomna, o zapadłych, zimnych, zezowatych oczach, do połowy ukrytych pod drgającemu powiekami, o kurczących się straszliwie mięśniach policzków i wykrzywionych, zapadłych wargach.

Śmiała się cicho i wydawała lekki syk.

Lenin obejrzał się dokoła i uśmiechnął się radośnie:

– Ten towarzysz pozostanie twardy, jak mur!

Skrzypnęły drzwi i poruszyła się zmięta, zawalana rękami żołnierzy draperja. Do pokoju szybko wślizgnął się nieznajomy człowiek.

– Poco wchodzicie o tak później porze? – zapytał Lenin i nagle oczy mu błysnęły. Przypomniał sobie drogę koło małej wioski góralskiej w Tatrach i bladego młodzieńca

o pałających oczach.

– Poco wchodzicie? – powtórzył, bacznie patrząc na stojącego koło drzwi człowieka i nieznacznie posuwając się do biura.

– Poznaliście mnie? Jestem Sielaninow. Byłem u was w Poroninie, towarzyszu… Przychodzę raz jeszcze ostrzec was… Jeżeli zrobicie zamach na konstytuantę…

Nie skończył, bo w kurytarzu rozległ się przeciągły, trwożny dzwonek.

To Lenin, ostrożnie skradając się, doszedł do biurka i nacisnął guzik elektryczny.

Wbiegł Chalajnen z żołnierzami.

– Weźcie go! – rzekł spokojnie Lenin. – Ten człowiek zakradł się do mnie i groził mi… Finnowie porwali Sielaninowa i wywlekli go z pokoju.

Lenin rzucił się na sofę i natychmiast usnął.

Był straszliwie znużony, a sumienie miał spokojne.

Nie słyszał nawet, że na podwórzu, tuż pod jego oknami, huknął samotny strzał rewolwerowy i rozległ się ponury głos Chalajnena:

– Wyrzucić ciało na ulicę!… Zegar wydzwonił jeden raz…

Głucho, przeciągle, niby na pogrzeb… Godzina widm i djabłów minęła…

ROZDZIAŁ XXII.

W domu państwa Bołdyrewych po pewnym czasie zapanował spokój. Słowo to nie zupełnie ściśle określało stan rzeczy. Właściwie żadnego spokoju nie było. Zjawiła się możliwość istnienia. W przeżywane krwawe, burzliwe czasy podnosiło się to do potęgi szczęścia.

Po zdobyciu Piotrogrodu przez komunistów mieszkanie inżyniera Bołdyrewa zostało zarekwirowane. Na szczęście dostało się ono jego dawnym robotnikom. Żył z nimi zawsze w dobrych stosunkach, więc narazie nie robili żadnych przykrości, pozostawiwszy dla rodziny właściciela mieszkania, a swego byłego dyrektora dwa pokoje i rozlokowawszy się w innych z żonami i gromadą dzieci.

Drażniły i smuciły państwa Bołdyrewych dochodzące odgłosy tłuczonych zwierciadeł i porcelanowych drobiazgów, łoskot przewracanych mebli, niemilknący ani na chwilę hałas, tupot nóg uganiających po mieszkaniu dzieciaków, niesfornych, wrzaskliwych, kłótnie kobiet, waśniących się o zagarniętą kanapę, kobierzec lub o miejsce przy piecu w kuchni. Przyzwyczaili się stopniowo do nowej sytuacji. Żyli, starając się nie pokazywać ludziom na oczy i jak najmniej spotykać się z nimi, chociaż nieraz spostrzegli, że żony robotników wynoszą z domu rzeczy, należące do mieszkania, i sprzedają je na mieście.

– Trudno! – szeptał Bołdyrew do żony. – Nie smuć się, Masza! Jeżeli burza przeminie, jak zły sen, – nabędziemy wszystko, co stracimy. Usprawiedliwiam robotników. Co mają biedacy robić? Zagarnęli wszystko w swoje ręce, a teraz z głodu przymierają. Fabryki pozostają nieczynne, praca nie idzie, bo przeróżne komitety naradzają się, układają nowe plany, kłócą się… Nikt nic nie płaci, chleba, mięsa, masła na targu niema. Ludzie wprost zmuszeni są grabić i sprzedawać zrabowane rzeczy! Chwała Bogu, że choć nikt nas nie rusza, że mamy swój kąt i synów przy sobie!

To mówiąc, przeżegnał się nabożnie i, z wdzięcznością spojrzawszy na święty obraz, objął żonę.

– Masz słuszność, drogi! – szepnęła. – Wczoraj, gdy chodziłam na poszukiwanie kaszy i mleka, spotkałam generałową Uszakową. Opowiadała mi wprost przerażające rzeczy! Do nich codzień wyrywały się bandy czerwonych gwardzistów, dokonywały rewizyj, wynosiły wszystko, co wpadało pod rękę, lżyły, potrącały, a w końcu uprowadziły ze sobą generała. Pani Uszakowa daremnie poszukuje męża już drugi tydzień.