Изменить стиль страницы

Umilknął i patrzał nieruchomym wzrokiem na Lenina. Włodzimierz już zupełnie poważnie spytał:

– Jakże budować i tworzyć będą ludzie ciemni od sochy i kurnej chaty? Nie potrafią przecież?

– Nie obawiaj się, człowieku miły! Chodzą po ziemi naszej – ubodzy, ciemni, chodzą też święci i mądrości pełni… Ci nauczą nas, nie bój się! Bóg – nie ino dla robaków nędznych, lecz i dla orłów o skrzydłach szerokich, mocarnych… Dla wszystkich świeci jedno słońce -Prawda Boża!

– Nie widzę nawet świtania tego słońca – mruknął Lenin.

– Ty nie widzisz, miły, ale inni widzą już i tu, i tam… Ujrzałem ją przed sobą w tym ostatnim dniu życia… i raduję się, że dano mi ujrzeć ją – promienną, jak zorza! Wielkie to szczęście?!

Chłop zamyślił się i milczał.

Lenin przyglądał mu się bacznie. Powoli uświadamiał sobie obraz duszy rosyjskiej – mak-symalizm dążeń – albo wszystko, albo nic; mistyczną wiarę w możliwość założenia na ziemi „Niebiańskiego Jeruzalem"; tajemnicze przeświadczenie o posłannictwie narodu i wieczną tęsknotę i poczuwanie się do odpowiedzialności i męczeństwa za szczęście całej ludzkości od kresu do kresu ziemi, bez samolubstwa, bez miłości dla swojej ojczyzny, składanej, jak jagnię ofiarne, na ołtarzu Boskiej Prawdy dla dobra wszystkich, wszystkich, jak świat szeroki, a, może, dalej, aż po granicę najdalszych, ledwie dostrzegalnych na niebie gwiazd i mgławic świetlnych.

Chłop nie tknął przyniesionego posiłku.

Klęczał, zwróciwszy twarz ku wschodowi, żegnał się zamaszyście i bił pokłony, uderzając czołem w deski pryczy.

Po północy obudzono więźniów. Dozorca i żołnierz z bagnetem wyprowadzili chłopa. Odszedł w milczeniu, skupiony, pogodny.

Lenin długo nadsłuchiwał, lecz towarzysz nie powrócił.

Zrana dowiedział się, że wyrok został wykonany.

Włodzimierz zacisnął zęby, aż skrzypnęły, i wyrzęził głucho:

– Mówiłeś: „nie sądźcie"! Tymczasem ciebie osądzono i stracono? O, ja będę sądził bez litości, bez żalu… karał całą potęgą nienawiści i bólu mego!

Nowy dzień przyniósł śmierć ciemnemu prostakowi, wierzącemu w powstanie „grodu świętego", gdzie ludzie ludzi sądzić nie będą, i – wolność – dla człowieka o umyśle zuchwałym, pysznym, w którym zapadł już wyrok bez miłosierdzia i płonęła żądza kary, ręką mściwą wymierzonej.

ROZDZIAŁ XV.

Przyszło lato 1915 roku.

Z małego domku, z wiszącym nad drzwiami szyldem ubogiej restauracyjki „Puits de Jacob" wyszedł mały, krępy człowiek, o żółtej twarzy i ciemnych oczach skośnych.

Popatrzył na lazurowe niebo i szedł w stronę Belvoir-Parku, uśmiechając się do niebieskiej, tryskającej blaskiem oślepiającym tafli jeziora Zurychskiego.

Na wybrzeżu stanął i oglądał przechodzącą publiczność, ogarniając złym, ponurym wzrokiem wystrojone kobiety, mężczyzn w białych spodniach i koszulach sportowych, czeredę wesołych, szczęśliwych dzieci.

Łuki brwi mongolskich marszczyły się, zacięte wargi drgały chwilami, coś szepcąc bez dźwięku.

Nagle uśmiechnął się radośnie i przyjaźnie.

Wysoki, atletyczny człowiek w jasnem ubraniu i miękkim kapeluszu szedł sprężystym krokiem, zlekka kołysząc się na mocnych biodrach.

– Hallo, Mr. Lenin! – krzyknął zdaleka i na ogolonej, spalonej słońcem i wiatrem twarzy wykwitnął łagodny, prawie dziecinny uśmiech.

Patrząc stalowemi oczami, w których migotały iskierki wesołości i lekkiej ironji, zamaszyście potrząsnął ręką Lenin i poklepał go po ramieniu.

– No, cóż, jedziemy? – spytał, nabijając fajkę.

– A jakże! – odpowiedział Włodzimierz. – Dziś mam wyjątkowo wolny dzień. Chcę go spędzić z pożytkiem i przyjemnością Mr… King.

– Pan zawsze musi się potknąć na mojem nazwisku! – zaśmiał się Amerykanin.

– Muszę wyznać, że przez moje gardło nie przechodzi ono z łatwością! – zgodził się Lenin. – Też jakieś złe duchy podszepnęły przodkom pana takie okropne nazwisko! King? Król!! Pomyśleć tylko!

Amerykanin parsknął śmiechem.

– Nie wiedzieli staruszkowie, że ich marnotrawny potomek będzie miał tak bardzo radykalnego znajomego – zawołał, pykając gęstemi kłębami dymu. – Pojedziemy dziś na Uto-kulm. Straszna spiekota, z pewnością, nie spotkamy tam nikogo. Obawiam się tylko, że panu, Mr. Lenin, będzie gorąco w tem ciemnem ubraniu?

– Bynajmniej! – odpowiedział wesołym głosem Włodzimierz. – Ponieważ posiadam tylko jeden garnitur, więc, wkładając go dziś, zapowiedziałem mu, żeby był przewiewny i lekki, jak chiton grecki!

King znowu otoczył się dymem i śmiał się głośno.

Zębatą kolejką elektryczną podnieśli się na sam szczyt. Z żelaznej werandy hotelu rzucili wzrok na leżący przed nimi krajobraz.

Biało-żółta plama Zurychu, niby kręci kopiec na brzegu niebieskiego jeziora, zielona dolina Limmatu, łańcuchy gór skrzących się śniegiem; mgły złociste i fioletowe; majaczące w oddali, spowite chmurami, białe, mętne turbany olbrzymów górskich, lazurowe niebo i srebrne lśniące obłoki na niem – wszystko to wchłaniały zachwycone dusze.

Milczeli, zapatrzeni w nieogarnioną okiem, wspaniałą, wielobarwną paletę wielkiego mistrza – natury.

Mr. King westchnął i rzekł cicho:

– My nie mamy takich krajobrazów w Stanach Zjednoczonych! prawie wszędzie koleje tną ziemię, horyzont zasłaniają dymy fabryk, kopalni, stacyj elektrycznych. Muszę co pięć lat przyjeżdżać tu, aby odpocząć od wściekłości życia amerykańskiego. Przywożę tu swoich synów, niech uczą się kochać naturę i rozmieć, że jej odwieczna praca i energja wspanialsza jest i potężniejsza od wysiłków ludzkich!

Lenin uśmiechał się zagadkowo.

Gdy Amerykanin umilkł, rzekł drwiącym głosem:

– A ja, patrząc na tę panoramę, taką łagodną, spokojną, szczęśliwą, widzę w oddali, ot tam! – na wschodzie puste, nagie płaszczyzny Rosji, góry przez nikogo nie zamieszkałe, kręte drogi bagniste, wydeptane przez miljony dzwoniących kajdanami ludzi! Kroczą w tej chwili z nisko opuszczonemi głowami, przygarbieni, do ziemi przybici pod siekącym ich batem cara, a dążą wszyscy do więzienia, cerkwi lub mogiły. Gdybym miał synów, przywiózłbym ich tu, a oni krzyknęliby z nienawiścią: „Sprawiedliwości! Zemsty! Nowego życia!"

Amerykanin pomyślał chwilę i powiedział cichym, poważnym głosem:

– Myślałem wczoraj cały wieczór o poglądach i ideach pana. Zastanowiły mnie… Przyszedłem jednak do przekonania, że jesteś pan marzycielem, utopistą. Nie można, przecież, z Uto-kulmu skoczyć jednym susem na szczyt Rigi? Dlatego potrzebny jest samolot, albo kolejka linowa, jak nad Niagarą, albo w wąwozach Skalistych Gór!

Lenin nic nie odpowiedział. Stał zapatrzony w dalekie szczyty, okrywające się coraz bardziej gęstemi zwojami miękkich, srebrzystych obłoków.

– Chodźmy wyżej, na sam szczyt! – zaproponował Mr. King.

Lenin skinął głową w milczeniu. Wąską kamienistą ścieżką szli wśród zwałów skalnych i drobnych krzaczków rododendronów, czepiających się korzeniami szczelin i sypkich piargów.

Doszli wreszcie i usiedli na kamieniach.

Pod nimi ciągnął się zębaty łańcuch Albis, a nad nimi płynęły białawe smugi i płachty obłoków.

Mr. King spojrzał na Lenina i powtórzył:

– Rozmyślałem nad naszą wczorajszą rozmową! Przyszedłem do przekonania, że plan pana stworzenia człowieka-maszyny i społeczeństwa-maszyny jest chybiony. Znajdą się zawsze osobniki tak wybitne, dla których nie będzie miejsca w żadnym zbiorowym mechanizmie. Jeżeli pan umieści takich ludzi w systemie. – Zburzą go, rozsadzą, wstrzymają harmonijny bieg, pomimo własnej chęci, kierowani indywidualną wolą swoją. Są to ludzie, o całą głowę wyżsi od tłumu.

– Społeczeństwo skróci swój tułów o jedną taką głowę, bo władza i prawo należą do istotnej większości – odparł Lenin spokojnie.

– Ale ta głowa będzie niezawodnie należała do genujsza – zauważył Amerykanin.

– Tłum posiada zbiorowy genjusz i to musi wystarczyć.

– Historja, podobno, nie zna takich wypadków – wzruszył ramionami Mr. King. – Genju-sze przychodzą na świat niemal zawsze z głęboko anarchicznemi charakterami – w sensie niepoddania się regule masy; genjalne głowy prowadzą za sobą tłumy, nigdy – odwrotnie.