Изменить стиль страницы

Wiedział Lenin, że w kołach socjalistów niemieckich i francuskich uważano go za szaleńca i fanatyka, wierzącego w socjalną rewolucję; mieńszewicy, z Plechanowym, Martowym, Danem, Akselrodem na czele, usiłowali wykopać przepaść pomiędzy swoją partją a bolszewikami, prowadząc zażartą kampanję przeciwko „anarchizmowi" ich wodza; Trockij, Joffe, Urickij pracowali nad pogodzeniem obydwu odłamów socjalizmu; w samym obozie organizacji, stworzonej przez Lenina, panował rozkład i rozbieżność w taktyce: zdolni ludzie, jak Łozowski, Wolski, Łunczarskij i Aleksinskij zwalczali bolszewickie centrum, kierowane przez Lenina, Kamieniewa, Zinowjewa i Krupską. Wszystko jakgdyby przeszło do obozu wrogów.

– Kogóż mam w swoich szeregach? – pytał Lenin. – Trzech wiernych towarzyszy, którzy zresztą mogą ulęknąć się ostatniego, stanowczego słowa w chwili krytycznej? Małe grupki partyjnych robotników, jak wyspy na burzliwem morzu, otoczonych nieprzyjaciółmi. Liebknecht, Róża Luxemburg, może Klasa Zetkin w Niemczech… Tak! Oni nie zdradzą, nie odstąpią od naszych haseł, lecz jak postąpi cała masa, tych kilka miljonów zorganizowanych w II-ej Międzynarodówce robotników, kierowanych przez starych wodzów, jak Kautsky, Bebel, Plechanow, Wanderwelde, Vaillant, Scheidemann, Ladzari? Wyprowadzone na manowce, czy pójdą te rzesze za głosem rewolucyjnego sumienia i zdrowego rozsądku?

Lenin przystanął i zamyślił się na chwilę.

– Nie! – szepnął. – Tam na zachodzie nie znajdę sojuszników… Zaśmiał się i gwizdnął przeciągle.

– Więc cóż? – spytał kogoś, ukrytego w mroku. – Więc cóż? Pochylić głowę pokornie, czekać na lepsze czasy i milczeć?

Śmiech stawał się coraz bardziej syczący, szyderczy.

We wspomnieniach ożyły nagle łańcuchy zielonych i różowych gór, widzianych z podobłocznej przełęczy, gdzie zaprowadził go rozmiłowany w swoich wierchach i „halach" poeta polski, nieugięty i mocny jak skała, zrodzony z niej cały – od stóp do głowy.

Widział Lenin za kamienną przegrodą, za zasłoną z mgieł i krzyżujących się promieni słonecznych całą ziemię.

Ujrzał ją taką, jaką znał od lat głębokiej zadumy, troski ciężkiej, nienawiści palącej.

Była to kraina łez, płaczu i zgrzytu zębów…

Od wieków, wieków niezliczonych, od zamierzchłych czasów potężnych, dumnych cesarzy czterech stron świata, siedzących na tronie Assyru i Babilonu, od tajemniczych królów-kapłanów, synów egipskiego Ra – słońca, od boskich władców Chin i tak bez końca, przez epoki, stulecia, po przez miecze i berła koronowanych drapieżników, mędrców i świętych… Kraina wiecznej, krwawej przemocy garstki możnych, mądrych i zbrojnych nad mrowiskiem nędznych, bezbronnych, bezradnych.

– Cha! cha! cha! – rozległ się głośny, zły śmiech stojącego na drodze człowieka w wysza-rzałem ubraniu i zniszczonem obuwiu.

– Cha!-cha!-cha! – śmiał się Lenin, oczy skośne mrużył, zaciskał szczęki, aż koło małych, przyciśniętych do czaszki uszu zadrgały guzy mięśni. – Cha-cha-cha! To są moje zastępy! Wszyscy ci, którym pozostawiono jedyne prawo – płakać, ryczeć, wyć z rozpaczy, zębami zgrzytać z nienawiści!… Oni pójdą za mną!… Najnieszczęśliwsi, najciemniejsi, najbardziej zdeptani na czele, na pierwszy ogień, a za nimi ci, co już cierpieć i milczeć umieją. Lecz ja wyszarpnę z nich taką nienawiść zimną, że aż zgrzytną zębami i pójdą za mną… pójdą!…

Uśmiechał się cicho, niemal łagodnie, jak zwykle, gdy wiedział, że rozważył wszystko dokładnie i był pewien powodzenia.

Szedł dalej, obojętnym wzrokiem ślizgając się po usianem gwiazdami niebie. Było mu ono obce, nieciekawe dla niego, bo dalekie, nieuchwytne. Oczy wesołe, ostre, przenikliwe wbijał w ziemię, w góry, czarną zębatą ścianą występujące na niebie, w lasy ciemne, w okna chat góralskich, które świeciły się z obydwuch stron drogi. Ziemię wyczuwał całą swoją istotą.

Przenikały go przyziemne drgania, zalatywały od pól, boru i chat ubogich szmery i szepty; rozumiał je i odpowiadał na nie myślami i cichą radością, odczuwaną w sercu.

Dziwne są zrządzenia nieznanego ludziom przedwiecznego wyroku!

Oto w tej chwili, w mroku nocnym, na drodze, piaskiem zasypanej, wpobliżu wiosek, ukrytych w rozłogach górskich, szedł samotny człowiek. Niósł pod kopułą potężnej czaszki myśl, mającą wstrząsnąć światem całym; tu pod namiotem starych wierzb przydrożnych zapalały się ognie w zuchwałych oczach skośnych, widzących wszystko, co żyło, myślało i cierpiało za temi górami i za dalekim horyzontem, a zamierzających żarem swym zapłodnić nienawiść, aby wydała obfity, wiekuisty plon miłości; przez rozklekotany, drewniany mostek, przerzucony nad wartkim potokiem, kroczył człowiek o żółto-bladej twarzy dalekich przodków mongolskich i myślał o zburzeniu wszystkiego, co przez wieki krwawej walki i orlego lotu genju-szu budowały tysiące pokoleń, dążących do szczęścia i kierowanych podświadomem dążeniem do bóstwa.

W nieznanym, drobnym zakątku górskim szedł taki człowiek. W tej samej chwili we wspaniałych pałacach władców, parlamentów, bogaczy, w świątyniach wiary i nauki, w zacisznych pracowniach twórców wojny, wiedzy, pokoju i ładu płynął swojem łożyskiem niczem nie zmącony potok codziennych trosk i zagadnień, jakgdyby wyrytem przed wiekami i na wieki korytem. Nikt nie przeczuwał dążącej katastrofy, spowodowanej słowem, które mogło kiedyś stać się ciałem; nikt nie podejrzewał, że gdzieś w zaciszu Tatr oddychał i myślał człowiek, posiadający moc, żeby się ogłosić drugim Mesjaszem – białym lub czarnym, promiennym lub mrocznym, Chrystusem lub Antychrystem…

Nikt o tem nie wiedział.

Ludzkość, zagnana szybkim pędem życia, szła wydeptaną od wieków ścieżką bezimiennych bohaterów i męczenników, patrząc obojętnie na wiechy zmurszałych, zbutwiałych idej, nie widząc przed sobą innego celu, oprócz ciemnej czeluści grobu.

Dawno wyzbyła się wiary i nadziei, nie marzyła o nowych Mesjaszach i nie słyszała kroków człowieka o skośnych oczach nienawidzących, o zaciętych w uporze wargach, zwartych niezłomnem postanowieniem.

Lenin zbliżał się do Poronina.

Spostrzegł samotną postać, stojącą na drodze. Wyminął ją, przyglądając się bacznie. Ujrzał młodego mężczyznę. Na twarzy pięknej, uduchowionej płonęły w bladem świetle wschodzącego księżyca, oczy natchnione.

– Przepraszam… – doszedł Lenina cichy okrzyk. – Czy mam przyjemność widzieć towarzysza Włodzimierza Iljicza Uljanowa-Lenina?

Włodzimierz przystanął, podejrzliwie patrząc na nieznajomego.

– Jestem Lenin – odparł i przybrał czujną, gotową do obrony postawę.

– Przysłano mnie do was, towarzyszu, – rzekł młodzieniec. – Dziś przybyłem z Rosji… Jestem członkiem centralnego komitetu socjal-rewolucjonistów, Sielaninow, Michał Pawłowicz Sielaninow, partyjne imię „Muromiec". Widzicie, że mam zupełne zaufanie? Prosiłbym o to samo ze strony waszej, towarzyszu!

Lenin oglądał go bacznie, nieufnie i milczał.

Nieznajomy uśmiechał się nieznacznie i szepnął:

– Nie mam przy sobie żadnej broni… Gotów jestem poddać się rewizji osobistej. Przybyłem tu nie dla zamachu terorystycznego na was, lecz dla rozmowy poważnej… ostatecznej…

Lenin potrząsnął głową i spytał:

– Jesteśmy blisko domu… Może zechcecie wstąpić do mnie?

– Wolałbym pomówić z wami tu. W domu nie jesteście sami… – odparł Sielaninow.

– Jak chcecie? – wzruszył ramionami Lenin. – Usiądźmy tedy. Powracam z gór… Znużony jestem…

Usiedli obok siebie na stosie kamieni i milczeli długo. Lenin ze zdziwieniem podniósł oczy na nieznajomego.

– Zaraz… – szepnął Sielaninow, odpowiadając na nieme pytanie. – Chcę jak najwyraźniej sformułować swoje pytania i żądania.

– Żądania? – powtórzył Włodzimierz i zmrużył oczy, Nagle zrozumiał cel przybycia posła. Sielaninow zadał pierwsze pytanie:

– Zamierzacie rozpocząć rewolucję w okresie wojny?

– Tak!

– Zamierzacie oddać władzę polityczną masie robotniczej?

– Tak!

– Zamierzacie postawić proletarjat zdeklasowany na czele ludo rolnego? – dopytywał Sie-laninow.