Изменить стиль страницы

Ciskał zuchwale w twarz całego świata rękawicę, oświadczając, że tylko rosyjski proletar-jat rewolucyjny posiada siłę do zburzenia starego, przeżytego, tonącego, w marazmie społeczeństwa i do wyprowadzenia ludzkości na drogę prawdziwego postępu, idąc na czele pracujących wszystkich ras i narodów.

W tym okresie ożywiającego się ruchu, partja zażądała od Lenina, aby zamieszkał w pobliżu rosyjskiej granicy. Potrzebowała bowiem ciągle rad jego i kierownictwa.

Natychmiast porzucił Paryż i przeniósł się narazie do Pragi.

Codziennie przybywali tu towarzysze z Petersburga i Moskwy. Stosunki z Rosją nie przerywały się odtąd ani na chwilę. Lenin znowu złączył i powiększył szeregi partji, kierował gazetą „Prawdą", w której umieszczał artykuły, odzywając się na wszystkie echa życia, przygotowywał mowy dla najbardziej śmiałego posła do Dumy, towarzysza Malinowskiego.

Lenin odmłodniał. Niewyczerpany zasób się burzył się w nim i tryskał. Nie spał, nie jadł, naradzając się z gośćmi, pracując przy biurku, rozsyłając listy prywatne, cyrkularze, komunikaty.

Stawał się znowu wodzem.

Towarzysze myśleli, że kieruje życiem partji w przeżywanej dobie. On zaś przygotowywał partję do wielkich czynów, bo czuł i wierzył niezłomnie, że chwila dawno oczekiwana zbliża się szybko i nieubłaganie.

W tym czasie Lenin zwołał zjazd partji w Pradze czeskiej dla omówienia taktyki, uzgodnionej z okolicznościami momentu politycznego.

Przed rozpoczęciem obrad otrzymał list cyfrowy. Odczytał go i uśmiechnął się zagadkowo.

Na zjeździe zbliżył się do niego nieznajomy człowiek i, przyglądając mu się podejrzliwie, rzekł:

– Niezmiernie się cieszę, że was poznaję, towarzyszu! Jestem delegatem od socjalistycznej Lewicy Dumy Państwowej. Wygłaszałem pisane przez was mowy…

– Malinowski? – przerwał mu Lenin.

– Tak! – potwierdził nieznajomy.

– Sądzę, że macie do pomówienia ze mną na osobności… – szepnął Lenin.

– Istotnie… chciałem… – zaczął Malinowski.

– Nie tutaj! – potrząsnął głową Lenin. – Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem. Będziemy sami… W cztery oczy łatwiej się mówi. Prawda?

– Rzecz jasna, że łatwiej! – zgodził się. – Przyjdę do was, Włodzimierzu Iljiczu. Około północy zjawił się w pokoju Lenina i niespokojnym wzrokiem szperał po wszystkich kątach.

– Widzę, że macie coś ważnego do powiedzenia! – uśmiechał się Lenin. – Mówcie śmiało – nikt nas nie podsłucha.

Usiedli i pochylili ku sobie głowy, jak dwaj spiskowcy.

– Spotkała mnie pewna przykrość… – zaczął Malinowski niepewnym, drżącym głosem. -Towarzysze twierdzą, że posiadają dowody… dowody…

– Że służycie na dwa fronty: rewolucji i policji! – dokończył za niego Lenin.

– To już wiecie? – spytał, ze zdumieniem i trwogą patrząc w jarzące się źrenice Włodzimierza.

Ten w milczeniu skinął głową i czekał, nie spuszczając wzroku z niespokojnie biegnących oczu gościa.

– Oszczerstwo! Krzywda mi się dzieje, Włodzimierzu Iljiczu! – zawołał i uderzył się w piersi. – Wiecie, że byłem mieńszewikiem, lecz stopniowo, po długich obserwacjach i namyśle, przeszedłem do bolszewików i wykonam wszystkie wasze zlecenia, towarzyszu!

– Dość! – syknął Lenin. – Ani słowa więcej! Wiem wszystko, „towarzyszu Romanie". Wszystko! Od waszej pierwszej zwykłej kradzieży i ostatniej – z włamaniem, za co skazano was na więzienie, – do rozmów tajnych z szefem żandarmów, Kurłowym, i z Bieleckim z departamentu policji!

Malinowski porwał się na równe nogi i sięgnął do kieszeni. Lenin zaśmiał się szyderczo.

– Zostawcie rewolwer w spokoju! Nic wam nie zagraża ze strony naszej partji… tymczasem, – szepnął. – Potrzebni nam jesteście, bo tylko wy jeden… z zezwolenia departamentu policji możecie bezkarnie wygłaszać w Dumie to, co my wam podyktujemy. Dla partji jest obojętnem, kto wypowiada nasze myśli: uczciwy socjalista, czy podły prowokator. Chodzi nam o to, aby Rosja słyszała, co myślimy i do czego dążymy.

Towarzysz Roman milczał, ze zdumieniem i nieufnością patrząc na Lenina, który uśmiechał się do niego uprzejmie i ciągnął dalej:

– Przez cały czas współpracy z nami będziemy bronili was przed wszelkiemi zarzutami. Jeżeli zaczniecie uchylać się od tego…

Włodzimierz wstał i podszedł do Malinowskiego. Dotknął jego kieszeni i rzekł:

– Rewolwer, ani nawet cały korpus żandarmów nie uratują was, towarzyszu. Zginiecie tegoż dnia, w którym centralny komitet partji wyda na was wyrok śmierci. A teraz bądźcie spokojni tymczasem! Zupełnie spokojni!

Rozstali się, mocno potrząsając sobie ręce i rozmawiając życzliwie. Ledwie zamknęły się drzwi za prowokatorem, z szafy wyślizgnął się Zinowjew, a z pod łóżka wypełznął Murałow, stary partyjny robotnik.

Śmiali się cicho i mówili do Lenina:

– Ależ zabiliście mu, Iljiczu, ćwieka do głowy! Cha, cha, cha! Włodzimierz zacisnął usta i szepnął:

– Szkodnik to i ostatni szubrawiec, jednak partja ma z niego więcej korzyści niż niebezpieczeństwa. Musimy go bronić wszelkiemi sposobami. Wyśpiewa on nam kiedyś wszystko, co potrzebujemy wiedzieć, a później nastąpi likwidacja…

– Śmierć? – zapytał Zinowjew.

– Tacy żyć długo nie powinni – z uśmiechem łagodnym odpowiedział Lenin. – Zapamiętajcie tylko dobrze dzień dzisiejszy, bo, być może, że będziecie zmuszeni poświadczyć rozmowę moją z prowokatorem i z wami.

W milczeniu skinęli głowami.

– Chcę wprowadzić Malinowskiego do centralnego komitetu partji; zapewnijcie jednogłośne obranie go na kongres jutrzejszy! – dodał Włodzimierz.

Znowu skinieniem głowy potwierdzili rozkaz wodza. Nie mieli żadnych zwątpień i cienia wahań. Szli przecież ku celowi partji.

Dla niej gotowi byli oddać życie… swoje i innych, chociażby dla tego musieli wytępić połowę całej ludzkości.

Był to wyższy nakaz. Dla nich – promienny ideał, dla wrogów – zbrodnia ponura.

ROZDZIAŁ XIII.

Burza nadciąga!

Ledwie padły te słowa, burza rozszalała. Burza w górach, – wściekła, ognista, zgiełkliwa, stugłosa burza.

Zrodziła ją chmura czarna.

Ta, co od świtu wzbierała na wschodzie.

Była o brzasku dnia jako opary nad bagnem. W południe wyrosła w potworny zwał żółtawych, mętnych mgieł, spływających z bladości nieba. Przed zachodem słońca stwardniała w płachtę ciemną o plamach obłoków białych, szybko mknących.

O tej godzinie szkarłatnego zmoru zwisała czarna, jak kir żałobny, całą wschodnią połać nieba przytłoczyła.

Jeszcze czekała w bezruchu, niby potwór brzemienny, w lęku porodu niemy. Aż zawyła z bólu, szarpiące łono. Wyrzuciła westchnienie potężne.

Pochyliła oddechem swoim gałęzie drzew i pomarszczyła srebrne wstęgi potoków. Zwinęła macki, rozpostarte bezwładnie, wyprężyła pierś i ryknęła głosem męki niezmiernej.

Wpadł głos zgrozy rozpaczliwej w wąwozy gór tatrzańskich, biegł potokiem rozszalałym, smagał i targał łożysko skalne.

Z hukiem toczyły się kamienie, obsuwały się lawiny piargów, pluskały i wybiegały na strome brzegi potoki wzburzone i wylękła struga rzeki, co była jak krew w ostatnich błyskach słońca.

Rozdarte łono chmury roniło płód ognisty – skręty wężowe piorunów.

Przed chwilą zrodzone, już wściekłe, wbijały żądła w wierchy gór, spadały w doliny, strącały grube piony drzew, łamały konary, rzygały płomieniem na strzechy schronisk halnych.

Ich porykom wtórowały góry łoskotem toczących się głazów, trzaskiem druzgotanych świerków i echem potężnem.

Rozszalało ono, rozpętało się. Niby strachem porwana kozica, przesadzało doliny i biegło wierchami w popłochu. Staczało się na do dolin głębokich, mknęło naoślep, uderzało w zwisające krawędzie skał, w biegu wstrzymywało potoki spienione i ginęło hen! gdzieś pod ścianą czarnych smreków, na pastwiskach opustoszałych.

Znowu westchnęła chmura i dyszeć jęła raz po raz, z bólu wielkiego, w rozpaczy męki.

W poszumie, świście, wyciu, zawodzeniach podmuchu potwornego utonęły wszystkie głosy. Błyskawice spadały chyżym biegiem wężowym bez dźwięku, oniemiało echo płochliwe.