Изменить стиль страницы

– Puff! – wykrzyknął Lafargue. – Oni go nie rozumieją! Nawet we Francji nikt go zrozumieć nie może, a jednak partja nasza istnieje już dwadzieścia lat i wciąż się rozwija!

– Rozumie zato Marksa Lafargue i inni przywódcy! – zawołał Uljanow. – To wystarczy! Masy lubią powodować się cudzym rozumem i żyć pod twardą ręką.

– Tak sądzicie, towarzyszu? Dziwnie to brzmi w ustach socjalisty! Gdzież wolność i szacunek dla kolektywu? – pytał Francuz, z coraz większem zainteresowaniem słuchając chrapliwej mowy Rosjanina, o przykrym dla paryżanina akcencie.

– Wolność jest przesądem burżuazyjnym. Kolektyw korzysta z rozumu wybitnych kierowników i to mu powinno wystarczyć! Zresztą dla dobra kolektywu – musi on być trzymany żelazną ręką – mówił spokojnie i z przekonaniem Uljanow.

– Tedy car jest idealnym typem władzy dla was, towarzyszu!

– Dla mnie – nie! Dla kolektywu, z którego wyszedł car – tak! Car nie myśli o wszechro-syjskim kolektywie, tylko o szlachcie i burżuazji… – odpowiedział Włodzimierz.

Rozmawiali jeszcze długo. Żegnając gościa, Lafargue szepnął do niego:

– Chciałbym doczekać się czasu, kiedy wy, towarzyszu, zaczniecie działać podług swego planu!

– Spodziewam się, że czas ten już się zbliża, mistrzu! – odparł Uljanow.

W kilka dni później siedział już w małej kawiarence w Genewie, zapatrzony w turkusową taflę jeziora Lemańskiego.

Przy stoliku zajęli miejsca wypróbowani rewolucjoniści rosyjscy, przebywający oddawna na wygnaniu. Byli to Plechanow – ojciec socjalizmu rosyjskiego, Akselrod – jego organizator i Wiera Zasulicz – jego sztandar.

Z szacunkiem patrzał Uljanow na surową twarz Plechanowa i jego brwi krzaczaste. Nauczył się od niego wielu potrzebnych rzeczy, czytając książki i artykuły starego rewolucjonisty w nielegalnych rosyjskich pismach zagranicznych. Wpatrywał się z uwielbieniem, z rzewną miłością w ten uparcie zaciśnięte usta, które wypowiedziały nigdy niezapomniane słowa, ognistemi głoskami zapisane w duszy Uljanowa:

– Dobro rewolucji stanowi najwyższe prawo! Pozbawienie tyranów życia nie jest morderstwem!

Wspaniałe, potężne słowa wielkiego wodza i nauczyciela! Takie zrozumiałe, drogie dla Uljanowa, bo szeptał je jeszcze ustami chłopaka, noszącego mundurek uczniowski.

Z rozczuleniem patrzał na Akselroda, – człowieka-maszynę, piszącego od rana do nocy, pędzącego od miasta do miasta, kontrolującego, doradzającego, poruszającego całym mechanizmem partji, zapominającego o sobie w płomiennym, burzliwym porywie.

Włodzimierz wywarł na wszystkich silne wrażenie. Wyczuli w nim niewyczerpane siły, nieugiętą wolę i niezwykły spryt rewolucyjny, oparty na zrozumieniu duszy warstw społecznych i okoliczności, w których wypadało działać.

Uljanow mówił mało o sprawach bezpartyjnych, tem bardziej, że odczuł chłód, którym wiało od całej postaci Plechanowa. Stary lew był gniewny na tego młodzika, który ośmielił się wyłamywać z programowych poczynań szeregowców socjaldemokracji.

Włodzimierz opowiadał o swoich wrażeniach zagranicznych. Nie skrywał swego zachwytu przed cywilizacją zachodu.

– Czegóżbyśmy dokazali przy takich środkach materjalnych i technicznych! – zawołał. -Tymczasem u nas, jeżeli mam powiedzieć szczerą prawdę, to, oprócz cara, niemamy nawet kogo ograbić. Żebrak na żebraku! Wspaniałe tu są rzeczy. Tak wspaniałe, że z bólem serca podniósłbym na nie rękę!

– Czyż w Rosji niczegobyście, towarzyszu, nie żałowali – spytał Akselrod.

– W Rosji – niczego! – odparł bez wahania. – Czegobym miał żałować? W Rosji bić i burzyć – łatwo! Bił nas od tysiąca lat ze wszystkich stron, kto chciał! Wariagi, Pieczyngi, Tatarzy, Polacy, samozwańcy, Szwedzi, nasi carowie, policja. Tysiącami palą się wsie co roku, niby fury słomy. Tysiące ludzi umiera z chorób i z głodu. Czego mamy żałować na naszej

bezgranicznej płaszczyźnie, pokrytej lasami, gliną i bagnami tundry? Naszych kurnych chat, o cuchnących strzechach ze zgniłej słomy? Tych zaduchu pełnych barłogów, gdzie ludzie wloką podłe życie obok krów i cieląt, jedzą z jednej misy, na jednem łożu mnożą się, rodzą dzieci i umierają? Naszego życia katorżników, bez idei, pełnego zabobonów: począwszy od ofiar dla domowych biesów aż do zachwytu przed zachodnim parlamentaryzmem? – Dokoła nas pustkowie, gdzie albo nas bili, albo my mordowaliśmy. A wśród tego wszystkiego – pierwotny, ciemny, jak dziewiczy las, rosyjski chłop – rab boga, rab cara i rab djabła…

– Jednak miasta nasze, nasza sztuka, literatura… – zaprotestowała Zasulicz.

– Miasta? – powtórzył Uljanow. – Są one gdzieś daleko, zresztą są to tymczasem wielkie wsie. Ośrodki nieraz wspaniałe, a tuż obok – nędza! Sztuka, literatura? Piękne są niezawodne! Lecz Puszkin – metys i dworak; Szczedrin – gubernator, Tołstoj – hrabia, Niekrasow, Turgieniew, Lermontow, Dzierżawin, Żukowskij – szlachta, burżuazja! Cała sztuka wyszła ze dworów i pałaców, lub natchnioną została przez wrogów klasy pracującej. Nienawiść do tych twórców silniejsza jest od zachwytu nad ich dziełem!

– A na zachodzie, na zgniłym zachodzie, towarzyszu? – spytał z surowym błyskiem zimnych oczu Plechanow.

– Czyż można porównywać?! – zawołał Uljanow. – Tu na każdym kroku potężne, genjal-ne wcielenie w realne formy zorganizowanej woli ludzi, dążących do tego, aby z dumą powiedzieć: „my potrafiliśmy skierować pierwotne siły natury do łożyska rozumnych potrzeb człowieka! Jesteśmy władcami ziemi!"

– Co za zachwyty! – uśmiechnęła się Zasulicz. – Nie zna pan tego raju władców ziemi!

– Być może, – zgodził się spokojnie. – Zachwycam się tem, co już jest zrobione. Lecz widzę też słabe strony. Zachodni człowiek zbytnio wierzy w wartość istoty ludzkiej, żywi nadmiar szacunku dla swej pracy i czuje godność osobistą. Słowem – jest indywidualistą. To zrodziło egoizm bezgraniczny. Tymczasem wielkich, niebywale wielkich dzieł dokonają masy zmechanizowane, poruszane władnym, twardym intelektem kierowniczym, rozumiejącym cele ogólnoludzkie, zbiorowe!

– Dalekie widzicie przed sobą horyzonty! – zauważył Plechanow.

– Widzę je wyraźnie, więc są bliskie! – odparł Uljanow. – Zachód musi zginąć przez parlamentaryzm, który pożera go, jak trąd. Zadaniem naszem jest – ochronić Rosję przed tą nieuleczalną chorobą!…

– Śmiała myśl! – szepnął Akselrod.

– Zdrowa i jasna! – poprawił go Uljanow, wstając i żegnając się z nowymi znajomymi.

ROZDZIAŁ VIII.

Na jesieni Uljanow powrócił do Petersburga.

Długo nie mógł uporządkować i skonkretyzować wszystkich swoich wrażeń zagranicznych. Musiał jednak przyznać, że zachód mu zaimponował.

– Tam dopiero można zrozumieć słowa Maksyma Gorbiego, który włożył je w usta jednego ze swoich bohaterów: „Człowiek – to brzmi dumnie!" Tyle pracy, wysiłku myśli, twórczości wspaniałej i śmiałej! Są to narody, wydające ze swego łona „nadludzi" – myślał Włodzimierz.

I nagle to ostatnie słowo – „nadludzie" wzbudziło w nim zwątpienie. Zaczął się zastanawiać.

– Twórca, wznoszący wspaniały gmach z „Tysiąca i jednej nocy"; rzeźbiarz, wykuwający w marmurze piękny posąg; malarz, dający genjalny w formie i barwie obraz; poeta, piszący dla dźwięcznie brzmiących strof; literat, ujmujący w jednym eposie całokształt świata, byliż-by nadluźmi? Hm! Czy nie są oni, jednak, raczej ślepcami, albo nikczemnymi fałszerzami, oszukującymi ludzkość? Czyż można spokojnie tworzyć, gdy dokoła panują ucisk, nędza, formuła odwieczna „homo homini lupus est?" Jakiem prawem szafują swoim genjuszem dla tego, co potrzebne jest dla tysięcy, wtedy, gdy miljony biedaków nie mają sił, aby doczołgać się do tych utworów natchnionych i podnieść na nie oczy? Jak można zagłuszać jęki, szloch i przekleństwa upośledzonych tłumów dźwięcznemi wierszami i genjalną muzyką? Kto uczciwie odważy się odwracać uwagę ludzkości od codziennych, dręczących kłopotów na wielkie zjawiska w dziejach tego świata, dziejach, któremi kierują możni i silni, a nędzni i słabi mają prawo tylko umierać w milczeniu, za co wystawiają im zbiorowe pomniki z napisem, że poległo ich w takiem a takiem miejscu tyle lub więcej tysięcy? Epos, wielkie utwory literackie! Nikt ze śmiałością i uczciwością nie powiedział nigdy wprost i bez obłudy: „Precz z przegniłem społeczeństwem, w którem może istnieć Louvre, obrazy i rzeźby wielkich mistrzów, nauka wszechpotężna, a obok – więzienie, wypchane pod sam dach wyłamującymi się poza sztuczne normy społeczeństwa ludźmi, i dalej, na wschodzie – kryta zgniłą słomą chata, a pod jej ścianą, stara znachorka, bijąca deską ciężarną dziewczynę wiejską po wystającem brzuchu! Wszyscy, wszyscy oszukują siebie: i ciemiężyciele i uciemiężeni! Usiłują dojść do porozumienia w parlamentach, strzeżonych przez wojsko i policję… Nie! Nigdy największy gen-jusz nie zaradzi złemu! Tu potrzebna jest wola zbiorowa, nie znająca litości, gniew oskarżyciela i sędziego w jednej postaci, nie stawiającej przed sobą innego celu, prócz zupełnego zwycięstwa.