Изменить стиль страницы

– Już nic nie rozumiem. Co pan właściwie chce zrobić?

– To się okaże jutro – krótko zakończył bosman – a teraz cicho, sza!

Zbliżyli się do obozowiska. Wilmowski wysłuchał relacji Smugi. Pochwalił za pomyślne załatwienie sprawy, obejrzał osły, które uwiązano w pobliżu koni.

– Tym przynajmniej nic nie grozi od tse-tse – powiedział z zadowoleniem, głaszcząc kłapouchy.

– Czy mucha tse-tse nie szkodzi osłom? – zainteresował się Tomek.

– Właśnie dlatego kupiliśmy je. Mając juczne zwierzęta będziemy mogli się zapuszczać w okolice, w których wynajęcie ludzi napotyka trudności. Tropienie okapi w dżungli zajmie sporo czasu. Nawet kto wie, czy nie będziemy musieli się podzielić na kilka grup, aby szybciej przetrząsnąć większy obszar lasu. Wtedy osły bardzo nam się przydadzą do noszenia sprzętu.

– Coś mi to przypomina nasze łowy w Australii – ucieszył się chłopiec.

Wieczorem Tomek kręcił się niespokojnie. Co chwila spoglądał na bosmana. Ten jednak zdawał się zupełnie nie myśleć o tym, co miało nastąpić następnego ranka. Przekomarzał się z Hunterem, nie zwracając uwagi na chłopca, a w końcu ziewnął od ucha do ucha i oświadczył, że pójdzie na spoczynek. Zanim znikł w namiocie, zbliżył się do Tomka i korzystając z tego, że nikt nie zwraca na nich uwagi, szepnął:

– Kładź się spać, koleżko! Jutro będziemy mieli pełne ręce roboty. Czy masz trochę forsy?

– Niecałe sto dolarów.

– Dobra nasza! Miej je przy sobie, a teraz chodźmy pokimać. Dobranoc!

– Dobranoc!

Niebawem Tomek już był w łóżku. Dingo wsunął łeb pod moskitierę, dotknął twarzy chłopca mokrym nosem, a następnie ulokował się przy jego nogach. Tomek zamknął oczy, lecz nie mógł zasnąć. Dręczyła go niepewność, czy nie powinien zwierzyć się ojcu, nawet wbrew bosmanowi. Nie mógł zrozumieć, dlaczego poczciwy marynarz uparł się zachować całą sprawę w tajemnicy. Przecież ojciec, jak i Smuga na pewno staraliby się pomóc biednemu Sambowi.

“Co tu robić? – zastanawiał się. – Jeżeli nic nie powiem ojcu, to gotów później pomyśleć, że nie miałem do niego zaufania. Jeżeli znów zwierzę się, bosman posądzi mnie o to samo. I tak źle, i tak niedobrze.”

Nagle przyszła mu do głowy zbawcza myśl:

“Niech los zadecyduje, jak mam postąpić. O ile ojciec przyjdzie do namiotu, zanim usnę, wyznam mu wszystko. Gdyby nie przyszedł, to będzie widomy znak, że los tak chciał!”

Zadowolony z postanowienia, uspokoił się natychmiast. Zamknął oczy. W obozie rozbrzmiewała monotonna pieśń Masajów. Tomek westchnął głęboko. Wkrótce sen go zmorzył i zasnął smacznie.

Zaledwie duża, pomarańczowa kula słoneczna ukazała się na horyzoncie, Hunter zbudził swych towarzyszy. Z wilczym apetytem zabrali się do sutego śniadania. Tomek z niecierpliwością oczekiwał na wydarzenia. Rzucał ukradkowe spojrzenia na bosmana, który z niewzruszonym spokojem pochłaniał góry jedzenia. Wkrótce bosman odsunął kubek, nabił fajkę tytoniem, wypuścił z niej kilka kłębów dymu. Mrugnął nieznacznie do chłopca i odezwał się:

– Wygląda na to, że Kawirondziaki nawalają! Idą chyba jak żółwie. Może by tak wyskoczyć im na spotkanie z jakimś marynarskim słowem?

– Oni zawsze mają czas – utyskiwał Hunter.

– Wezmę Tomka i wyjrzymy na drogę – zaproponował bosman.

– Dobrze, idźcie, a my tymczasem zwiniemy obóz – powiedział Wilmowski. – Tomku, zabierz ze sobą Dinga.

Chłopiec zaraz przypasał kolta, założył psu smycz i ruszył z bosmanem ku jezioru. Marynarz w milczeniu szedł wielkimi krokami, ale gdy tylko obóz znikł za krzewami, zboczył między drzewa.

– Źle idziemy, bosmanie – zaoponował chłopiec.

– Nic nie gadaj, koleżko, tylko smaruj za mną – uciął bosman lakonicznie.

– Murzyni nadejdą drogą. Tutaj ich nie spotkamy – upierał się Tomek.

– O to mi właśnie chodzi – wyjaśnił bosman. – Niech oni smarują do obozu, a my pójdziemy dalej.

– Przecież mieliśmy iść na spotkanie Kawirondo…

– Iii, to był tylko pretekst – odpowiedział marynarz. – Dopiero gdy nas miną, szurniemy do pana Castanedo. Potem powiemy, żeśmy ich nie spotkali, kapujesz?

– Nic nie rozumiem.

– Czekaj, zaraz ci to wyklaruję. Otóż, gdy upewnimy się, że tragarze poszli do obozu, odwiedzimy tego draba i cokolwiek wtedy się stanie, on nie będzie mógł nam już bruździć.

– Widzę, że pan dokładnie obmyślił cały plan – pochwalił Tomek.

Nie spiesząc się szli gąszczem, w końcu ujrzeli faktorię Castaneda, a Murzynów w dalszym ciągu nie było ani śladu. Bosman zatrzymał się; po krótkim namyśle zadecydował:

– Tutaj przycupniemy w krzakach, dopóki nie nadejdą nasi tragarze. Obejrzyj swoją pukawkę i nic teraz nie gadaj!

Tomek poczuł, że robi mu się gorąco. Bosman wyjął z kieszeni rewolwer, uważnie skontrolował broń, wydobył duży nóż sprężynowy, sprawdził działanie mechanizmu, po czym wyciągnął się na ziemi.

– Czy pan chce zabić Castaneda? – zapytał Tomek niepewnym głosem.

Bosman wzruszył pogardliwie ramionami i rzekł niedbale:

– Nie gorączkuj się, brachu. Kto by tam zabijał takiego szczura! Musimy być na wszystko przygotowani. Wiesz, co zrobimy? Otóż poprosimy grzecznie pana Castanedo, żeby nam sprzedał Samba. Czy zabrałeś forsę?

– Zrobiłem tak, jak pan polecił. Mam dziewięćdziesiąt sześć dolarów.

– Byczo, ja też mam około setki. Powinno wystarczyć.

Tomek umilkł; uważnie przyglądał się leżącemu na brzuchu bosmanowi. Po chwili upewnił się, że marynarz nie jest podniecony. Uśmiechał się nawet, spoglądając na widoczną poprzez zarośla drogę. Tomek usiadł obok przyjaciela, sadowiąc przy sobie Dinga. Minęło dobre pół godziny, zanim usłyszeli śpiew Murzynów.

– Idą już – szepnął Tomek.

– Nie gadaj i pilnuj Dinga, żeby był cicho – polecił bosman.

Murzyni szli gęsiego. Tomek liczył ich, gdy mijali kryjówkę. Trzydziestu nagich Kawirondo zniknęło za zakrętem ścieżki, lecz bosman nadal leżał na ziemi nic nie mówiąc. Chłopiec drżał z niecierpliwości.

W końcu bosman jednym susem powstał, otrzepał starannie spodnie i odezwał się:

– Do dzieła, kochany koleżko! Możemy gazować do pana Castanedo. Słuchaj teraz uważnie, co ci powiem. Cokolwiek by się działo, staraj się trzymać z daleka od niego. Gdyby się trochę zdenerwował, sam go uspokoję. Kapujesz?

– Dobrze, proszę pana!

Bez zwłoki ruszyli ku faktorii. Po chwili znaleźli się na werandzie. Marynarz zbliżył się do drzwi i zapukał. Wokół panowała cisza.

– Upił się pewno i śpi – mruknął bosman wchodząc do izby.

Nie było tu jednak nikogo. Na koślawym stole leżały resztki jedzenia. Posłanie było w nieładzie.

– Słuchaj, Tomku! Zostaw tu Dinga, a sam skocz na podwórko i zobacz, co się dzieje z Sambem – zwrócił się bosman do chłopca, biorąc jednocześnie smycz.

Tomek wybiegł z izby; po chwili był już na podwórzu. Zatrzymał się niezdecydowanie. Castanedo uzbrojony w długi bicz odpinał od słupa łańcuch, na którym przywiązany był niewolnik. Zanim Tomek zdążył się zorientować w sytuacji. Murzyn zauważył go i krzyknął rozpaczliwie:

– Buana, ratuj, buana!

Castanedo obejrzał się natychmiast. Uspokoił się, widząc tylko chłopca.

Bat z trzaskiem smagnął grzbiet niewolnika.

– Niech go pan nie bije! – zaprotestował Tomek postępując naprzód kilka kroków.

– Wynoś się stąd albo i ty dostaniesz! – warknął mieszaniec. – Czego tu szukasz?

– Przyszliśmy porozmawiać z panem w pewnej sprawie – wyjaśnił Tomek.

– Nie mam teraz czasu. Już wam dałem Murzynów! Idźcie do diabła, zanim się rozmyślę – pogroził Castanedo.

W tej chwili pojawił się bosman Nowicki z Dingiem na smyczy. Castanedo zmierzył go gniewnym wzrokiem. Marynarz oddał smycz Tomkowi. Podszedł do mieszańca, który niemal dorównywał mu wzrostem. Castanedo był trochę szczuplejszy od marynarza, lecz pod jego ciemną skórą prężyły się węzły mięśni. Przez kilka sekund patrzyli sobie prosto w oczy, jakby mierzyli swe siły.

– Ile chcesz za tego Murzyna? – przerwał bosman milczenie.