Изменить стиль страницы

i zobaczyła tego samca, jak obraca ku niej swe wielkie, żółte ciosy, małe oczka spoglądają ze spokojem, obwisłe uszy poruszają się powoli, był ogromny, był potężny, groźny nawet w sennym rozleniwieniu, był piękny. Musiała oddychać przez otwarte usta, petną piersią, tak wielki głód tlenu ją ścisnął, takie uniesienie poczuła, ból podmostkowy. Patrzyła na samca i wiedziała, że nie jest już w stanie odjąć palca przyłożonego do spustu, opuścić zimnej abmery, czas biegł po paraboli, chwila wymagała zamknięcia, rzucony kamień zawsze spada. Łumch! Strzał był mistrzowski, słoń bezwładnie przewrócił się na bok, jakby ziemia obróciła mu się pod nogami. Angelika przeładowała. Wokół zabitego zebrały się inne zwierzęta, rozległy się ryki. Strzeliła po raz drugi, w powietrze. Stado wpadło w panikę, runęło przez błotne koryto wprost w tunel krwawego światła otwierający się we wschodzącym Słońcu nad odległym horyzontem. Ziemia trzęsła się jej pod stopami, gdy podchodziła do ubitego samca – czy od tej gromadnej ucieczki przerażonych zwierząt, czy z galopu jej własnego serca. Samiec leżał na boku i wciąż był od niej wyższy, takim go postrzegała. Przystanęła pięć-sześć metrów od głowy słonia; bała się zbliżyć bardziej. Wiedziała, że jest martwy, a jednak bała się, że gdy doń podejdzie – on machnie trąbą, poruszy łbem, ten ostatni raz wierzgnie nogą, i złamie jej kręgosłup, wypruje wnętrzności, zmiażdży. Była o tym przekonana, a jednak podeszła, dotknęła, oparła but o wielki brzuch. Żyła. Zabiła słonia i to był ten jej słoń, zabity. Powaliła majestat. Zabezpieczyła teraz i odrzuciła abmerę, odrzuciła kapelusz, zsunęła buty i zdjęła skarpety, wyzwoliła się z kurtki, koszuli, szortów. Naga stanęła nad słoniem. Obiema rękami zaczęła zbierać z twardej, szorstkiej skóry zwierzęcia błoto i kłaść je na siebie pełnymi garściami. Słońce tymczasem wspięło się po błękicie i scena naraz eksplodowała kolorami. Przed chwilą Angelika drżała jeszcze z zimna – teraz

schła na niej ciepła skorupa gliny. Rozpaliła ognisko. Wróciła po plecak; wydobyła maczetę i odrąbała słoniowi trąbę. Upiekła ją i zjadła. Była dokładnie tak smaczna, jak Ange-Uka pamiętała. Zwymiotowała. Poszła po wodę. W jednej z czystszych kałuż przyrzecznych ujrzała swoje odbicie. Wstrząsnęło nią tym bardziej, że było tak niewyraźne. Tylko białka oczu błysnęły jasno. Nie potrafiła się w sobie rozpoznać. Patrzyła i patrzyła, bo to był ważny obraz, czuła, że musi go zapamiętać, że on ją określi na lata, na stulecia, na wieczność; wmówiła to sobie i uwierzyła, i wobec tego była to już prawda. – Ja. Ja. Ja. Tak. – Nabrała wody, obraz zniknął. Odtąd jednak widziała go, ilekroć spoglądała w lustro, i uśmiechała się wówczas do siebie sekretnie, bo w tych zwierciadłach były czyste ubrania, gładka skóra, lśniące włosy, podczas gdy ona pamiętała o chropowatej czerni zwierzęcego błota. Nie śniły się jej już słonie, nie bała się pustkowi zaokiennych, chyba nawet przestała tęsknić za rodzicami, za Farstone. Tylko jedna wątpliwość pozostała, teraz jeszcze spotęgowana przez to, co Judas rzeki podczas swojej wizyty w Puermageze – czy mianowicie on o tym wiedział, czy to zaplanował, czy również za to płacił zakonowi…? Słonie.

I o tym teraz śniła – o nim, o ojcu: o śmierci i zmartwychwstaniu Judasa McPhersona.

Piętro niżej, kilka cel dalej Adam Zamoyski także śnił o zmartwychwstaniu – swoim i cudzym. Śnił i nie był pewien, czy to wspomnienie, czy oniryczna imaginacja. Wspominał prawdę, czy wspominał kłamstwo?

We śnie pamiętał bowiem doskonale: siódmego dnia ujrzeli wieże miasta.

Siódmego dnia ujrzeli wieże miasta, a rozciągało się ono na czerwonej równinie długim owalem niskiej zabudowy,

Rzeka Krwi cięła je na dwie idealnie równe połówki. Roz-gryzacz Planet wisiał na wieczornym nieboskłonie, chaotyczna konstelacja nibygwiazd, oświetlająca opustoszałą metropolię zimnym światłem. Wrzeciona słońca, Hakaty, nie było widać. Panował nieskończony wieczór, inercjały w jądrze globu pracowały pełną mocą, niwelując jego ruch wirowy, ciążenie było nieco większe. Komjądra włączono prawie trzysta godzin temu i atmosfera zdążyła się zwichrzyć do jednej, wielkiej, nieustającej burzy, a z dziesiątków tysięcy podwodnych i napowierzchniowych wulkanów wyrzygnęło pod niebo miliony ton brudnej lawy i popiołu.

Ziemia trzęsła się pod ich stopami, gdy schodzili ku miastu.

– Narwa – rzekł Zmartwychwstaniec. – Narwa, Narwa.

Miasto nazywało się Narwa, planeta nazywała się Narwa, bogowie zwali się Narwa, Narwa było przekleństwem i okrzykiem radości, Narwą zaciągały się ich myśli.

MultiEdward błysnął w trzech osobach, skoczył na fali w bok, pod falą w górę, miał skrzydła i nie miał skrzydeł, śpiewał i milczał. Zbiwszy się w jedność, uklęknął i pokłonił się miastu, czterokroć bijąc czołem o glinę, aż ta pozostawiła mu na skórze nad nosem ślad: grubą, czarną linię, znak sakralnego namaszczenia. I znowu stracił zdecydowanie, rozbijając się na dwa warianty: jeden odwrócił się na pięcie i pobiegł wstecz, wrzeszcząc z przerażenia – drugi wyjął Miecz 2.01 i sprawdził go na przedramieniu: pręga krwi, gdy zniknęla skóra.

Zamoyski szedł, duchy zmarłych podpowiadały mu drogę -

– Panie Zamoyski!

Weszła, kiedy spal, i teraz stoi między łóżkiem a oknem, nieregularna plama cienia na tle gęstych kłębów jasności – tyle widział na wpół przebudzony Adam.

– Co znowu? – zachrypiał.

Mrużył oczy, usiłując dojrzeć jej twarz. Maszyna skojarzeń powoli rozpędzała się w jego głowie. Glos kobiety – panna Angelika McPherson – Farstone, wesele – palec w mózgu Judasa McPhersona – Chińczyk z powietrza – niemożliwe.

Pamięć dnia wczorajszego rozdzierała się na tysiąc strzępów, pozostawała zimna ciemność. Aż się wzdrygnął. Nina. Sześćset lat.

– No więc chyba miał pan rację – mówiła Angelika – jest pan więźniem. Proszę się ubrać, zabieram pana na safari.

– Co-

– Dzwonił Judas, zmiana planów. Nigdy nadto ostrożności. Sporo się tymczasem zdarzyło… A nawet tutaj może pana zobaczyć wielu, którzy posiadają dostęp do Plateau, chociażby przez materialne interfejsy spod Tradycji.

– Zobaczą… – ziewnął. – I co z tego?

Jak wytłumaczyć wskrzeszeńcowi z XXI wieku wróżbę ze Studni Czasu? Definiując nieznane przez znane, musiałaby mu opowiedzieć teraz połowę „Multitezaurusa". W ostatniej chwili ugryzła się w język.

– Ludzie plotkują. Inni wychowankowie jezuitów. Sami jezuici. Musimy przeczekać z dala od nich. Tu ma pan nowe ubranie. Proszę się pośpieszyć.

Co powiedziawszy, wyszła, by mógł się swobodnie odziać. Stanęła tuż za załomem muru; skryta w cieniu, pozostawała niewidoczna ze skrzyżowania korytarzy. Ojciec Frenete oczywiście wiedział o wszystkim, nie miała jednak ochoty odpowiadać na dociekliwe pytania innych mieszkańców klasztoru. Padłyby bez wątpienia na widok jej ubioru, niedwuznacznie sugerującego, iż natychmiast po powrocie z Szerokiego Świata wybiera się na dłuższą wyprawę w głąb Czarnego Lądu. Niech się facet pośpieszy. Nerwowo postukiwała obcasem o ścianę. Biły dzwony na prymę.

Może rzeczywiście – pomyślała – jestem jego strażnikiem, nadzorcą więziennym, on jest więźniem, a ja strażnikiem, może rzeczywiście. Taki stosunek zachodzi jedynie między osobami sobie równymi: ktoś jest wolny, i ja mu tę wolność ograniczam, rozszerzając bezprawnie wolność własną; odbieram, co do niego należy. Gdy wszakże brak równości… Właściciel nie jest strażnikiem swego psa, i nie jest pies jego więźniem, chociaż trzymany w obroży i na łańcuchu. Właściciel jest natomiast jego opiekunem. A w każdym razie powinien nim być.

Cóż bowiem rzekł mi Judas? Słów tych nie użył, lecz sens był jasny: przekazuję ci tę własność – miej nad nią pieczę.

Pochlebiała sobie, że powiedziała Zamoyskiemu prawdę, że od początku mówiła mu tylko prawdę; stanowiło to rodzaj sportu ekstremalnego moralności, by nigdy nie skłamać temu, który zdany jest całkowicie na twoją łaskę i w każde twoje słowo wierzyć musi.