Изменить стиль страницы

– Może w to właśnie celowału…

– Może.

– One oczywiście hodują nas sobie na swoich Polach, wiedzą, jak na nas zagrać.

– Lub wydaje im się, że wiedzą…

Tak właśnie wyglądała ta pułapka, w którą pochwycił był ją ojciec: aksamitny potrzask zaufania. Jeszcze chwila takiego dialogu – i nie była w stanie wyobrazić sobie jakiejkolwiek formy odmowy jego prośbie.

Wyszła z zamku, pożegnała się z matką, odnalazła Za-moyskiego i zaciągnęła go na lotnisko; z początku wystarczył żartobliwy flirt, w końcu musiała go ciągnąć prawie siłą. Bagaże czekały już w samolocie. – Czas, czas, potem będziemy się droczyć – poganiała wskrzeszeńca. Adam z widocznym wysiłkiem okazywał irytację i oburzenie; rozpaczliwie starał się odgrywać normalnego człowieka i produkował ku udręce Angeliki setki podchwytliwych pytań. Prawda jednak od dawna przeciekała do niego na drodze podświadomej osmozy nienazywalnego. Krzyczał, lecz nie opierał się – opór nie miał sensu; ta prawda również

do niego dotarła bez pośrednictwa słów. Wszedł do samolotu, usiadł, zapiął pasy. Poznała po sposobie, w jaki zakładał nogę na nogę: nie chciał się w jej oczach ośmieszyć. Wciąż wszakże pytał i w końcu powiedziała mu: – Z tego, co wiem, wskrzeszono cię z resztek znalezionych we wraku „Wolszczana" przez crójzębowiec ojca. Dodaj sobie sześćset lat.

Omal zasnęła w kąpieli. Woda jednak szybko oddała ciepło i Angelika ocknęła się z dreszczem. Wytarła się, rozczesała włosy.

Burza już się skończyła (Afryka to mężczyzna, jego gniew i rozkosz nigdy nie trwają długo) i McPherson otworzyła okno na chłodną wilgoć nocy. Noc była ciemna, bezksiężycowa, lecz wystarczyło Angelice opuścić powieki, by ujrzeć ten sam krajobraz, który przez te wszystkie lata dzień po dniu wypalał się jej w mózgu freskami odbitego żaru: po połowie suche pustkowie nadbrzeżne, po połowie srebrnobłystna toń oceanu.

Podczas pierwszych nocy spędzonych w tej celi Angelika (ale jaka Angelika? – me ta, inna, pięcioletnie szczenię) bała się wyglądać przez okno; zresztą przed zmrokiem, za dnia, także. Przerażało ją owo nieskończone pustkowie, dwie nieskończoności dwóch żywiołów. A kiedy już spojrzała, nie mogła oderwać wzroku – potem śniły się jej przebudzenia w samotności, na absolutnie cichym bezludziu, gdzie nawet milczenie było krzykiem, bardziej desperackim od krzyku. Arthur, syn Mue, starszy od Angeliki o siedem lat, zabierał ją za pozwoleniem ojca Frenete na spacery po okolicy klasztoru i wioski Puermageze. Stopniowo spacery wydłużyły się do kilku-, kilkunastodniowych wypraw w głąb czarnej Afryki. Trwało to, dopóki rodzina Mue nie

została wypędzona z Cywilizacji; Arthur odleciał z Puer-mageze. Angelika chadzała sama. Czasami przyłączał się któryś z jezuitów. Na przykład ojciec Mervaux był zapalonym myśliwym, pokazywał jej blizny pozostawione przez pazury lwa, klął się, że oryginalne. Podchodzili razem słonie. Kiedy pierwszy raz zobaczyła śmierć słonia, ścisnęło ją w gardle. To zwierzę umiera jak bóg. Myśliwy dopuszcza się tu świętokradztwa największego z możliwych. Stara samica stała na pagórku, unosiła trąbę, by wychwycić przeczuwane już zapachy. Kula Mervaux zgruchotała słonicy grubą kość czoła i zdewastowała mózg. Samica nie zdążyła nawet ryknąć. Stała jeszcze przez chwilę – bezruch pomnikowy – po czym zaczęła upadać. Upadała, upadała, upadała – Angeli-ce omal serce nie pękło – ona wciąż upadała. Poczuli, jak zatrzęsła się ziemia, gdy słoń wreszcie runął w trawę. Majestat tego zwierzęcia jest zbyt wielki; majestat jego śmierci sięga rejestrów zarezerwowanych dla przeżyć mistycznych. Zwierzyła się ojcu Mervaux. – Nieraz wystarczy, żebym wyjrzała przez okno i widzę je tam, stojące nad plażą, samce, samice, młode. Nie powinieneś był jej zabijać. – Ojciec Mervaux w odpowiedzi rzeki jej coś strasznego; – Serce myśliwego, aniele. Pójdziesz i wytropisz. – Prędzej by sobie rękę odcięła! Zresztą i tak nie miała czasu na kolejne wyprawy. Ojciec Japre, lingwista, rozpoczął z nią swój kurs metajęzykowy. W Puermageze takim właśnie rytmem toczyła sią nauka: w ciągach tematycznych. Dni i noce schodziły jej na utrwalaniu mnemoschematów gramatycznych, wyprowadzaniu całych słowników z zadanych procesów Subkodu. Ale sny, sny były bezsłowne. Widziała stado. Sa-miec-przewodnik obracał ku niej wielkie kły, ciemnożółte od roślinnych soków. Aż któregoś ranka odwiedził ją ojciec Frenete i rzekł, iż wobec widocznego, a nie ustępującego jej rozkojarzenia ojciec Japre zawiesza dalsze lekcje. Ojciec Frenete wiedział o słoniach. Pobłogosławił ją i pożegnał. Nie

było w tym żadnego przymusu, jedynie przyzwolenie na wypełnienie powinności wieku. Za dwa tygodnie miała skończyć piętnaście lat. Spakowała plecak, zarzuciła na ramię ciężką abmerę (prezent od ojca Mervaux) i opuściła Puermageze. Nikt z nią nie pójdzie i nikt nie pójdzie za nią, jeśli sama nie wróci, świetnie wiedziała; między innymi za to właśnie rodzice przysyłanych tu dzieci płacą zakonowi – za prawo do ryzyka. Chciała mimo wszystko wziąć ze sobą Goatesa, który uczył ją hieroglificznego pisma ziemi. Ten jednak tylko pokręcił głową. Tak więc poszła sama. W stajniach Puermageze znajdowało się wiele wierzchowców, nie genimalnych, lecz i tak bardzo wytrzymałych i inteligentnych, uodpornionych na kontynentalne zarazy; mimo to poszła na piechotę: tak chodzą wszyscy myśliwi. Nie jestem myśliwym, nie jestem myśliwym, mówiła sobie, nie zabiję słonia. Abmera był to ręcznej, makro materiałowej roboty karabin na bezodrzutową amunicję twardopowło-kową kalibru.540; w tradycyjnych karabinach tego typu kolba za każdym strzałem wykopywała bark ze stawu. Angelika znała trasy słonich wędrówek, większe i mniejsze stada przemierzały Afrykę przez ostatnie stulecia po tych samych ścieżkach, miały swoje błotne baseny, miały gaje wypasu, pustynie i bagna konania. Szła na wschód, naprzeciw słońcu – dusznymi popołudniami, nocami mroźnymi, gdy szron srebrzy się na ostrzach traw. Budząc się przy wygasłym ognisku, widziała niewiarygodnie jasne ślepia hien, które podkradały się, by wyżreć nie dosyć głęboko zakopane ekskrementy. Zastrzeliła trzy, gdy podeszły za blisko, pociski abmery dziurawiły je niczym niewidzialna, gruba jak pięść włócznia. Szła, a podczas całej wędrówki nie zobaczyła żadnej ludzkiej istoty. Jak daleko sięgała wzrokiem spod szerokoskrzydłego kapelusza, jak daleko by sięgnęła wzbiwszy się w powietrze na kilometry – była tu jedynym człowiekiem. Zorientowała się, że od ponad

tygodnia nie wypowiedziała ani słowa. Po wszystkich ćwiczeniach z ojcem Japre tak ją zadziwiła ta naturalność całkowitego odzwyczajenia się od mowy, iż nie mogła się powstrzmać i zagadała do napastującego ją miodowoda; własny głos zabrzmiał jej obco. Kto to mówił? Ptak też się przysłuchiwał, przekrzywiając główkę. Milczenie jest niebezpieczne. Idąc mruczała pod nosem: – Gdzie one są, dokąd poszły…? – Kończyło się jej pożywienie. Upolowała antylopę, pulchnego cielaka, takie mięso najlepsze; cała umazała się krwią. – Jestem myśliwym, oczywiście, że jestem… – Umyła się w strumieniu, a wychodząc z niego, zobaczyła na przeciwległym brzegu talerzowate wgłębienia w wyschniętej ziemi. Goates oceniłby je na trzy-cztery dni. Zapakowawszy uwędzone najlepsze kawałki mięsa, ruszyła po śladach stada. Liczyło około pięćdziesięciu sztuk, w tym prawie tuzin młodych. Szła już na północ, ciemność przetoczyła się na lewą stronę, gdzie jej miejsce. Słonie wędrowały w tempie bezcelowej włóczęgi – gdyby znajdowały się w trakcie długodystansowego marszu, nigdy by ich nie doścignęła, potrafiły tak biec całymi dniami. Ale szczęście jej sprzyjało. Szczęście, przeznaczenie, Bóg, diabeł – w każdym razie doszła je purpurowym świtem, stały w zakolu bagnistej rzeki. Najpierw usłyszała trzaski łamanych drzew, o które ocierały się w przedsłonecznym półmroku, trzaski głośne niczym moździerzowe eksplozje. Zrzuciła plecak, zdjęła z ramienia abmerę, podeszła pod wiatr. Purpurę nagłego świtu miała teraz przeciwko sobie, sylwety słoni przesuwały się na tle odgwieżdżonego płótna nocy niczym papierowe demony w japońskim teatrze cieni. W wielkiej ciszy docierały do Angeliki głośne prychnięcia i pierdnięcia zwierząt, i ich zapach, były tak blisko, odbezpieczyła broń. Dłoń sama przesunęła się po drewnie i nacisnęła zimny metal, śmierć przysiadła na prawym ramieniu Angeliki, karabin podskoczył jej do oka, spojrzała przez lunetę, no