korabie znalazły się zupełnie nieoczekiwanie dwudziestowieczne gaśnice pianowe. Wiele też wydarzeń, które lud ochrzcił mianem cudu, było właśnie przykładami takich korekt dokonanych przez Najwyższe Moce.
– Do rzeczy – syknął Szef Wywiadu.
– Moim zdaniem, na przeszkodzie trwałej komunikacji między Z-1 a Z-2 stała zawsze różnica czasów. Nie można przecież bezkarnie łączyć w jedno świata na poziomie wieku XXI i XVII. Dziś mamy rzadki w równoległych historiach wypadek pełnego synchronu. Na Z-1
trwa rok 2000 nowej ery, u nas też 2000 Uniwersalnej Rachuby… Jedyną przeszkodą jest Liga Przyjaciół i Sojuszników Erbanii pozostająca stulecia z tyłu, a nawet cofająca się w czasie. Gdyby jednak Hugonowi Mirre się udało…? Amirandę oceniamy jako najsłabsze ogniwo… Czas relatywny stałby się dla wszystkich uniwersalny. Poszerzylibyśmy szczeliny międzywymiarowe. To stworzyłoby perspektywę dla handlu na wielką skalę, turystyki, wymiany ludzi i idei. A potem już nic nie stałoby na przeszkodzie, aby Z-1 wspólnie z Z-2 rozpoczęły penetrację całego tysiącwymiarowego Świata. Ku chwale Istot Najwyższych.
– Oby pan był dobrym prorokiem – mruknął Generał. – Czy jednak informacje są pewne?
– Mam człowieka w najbliższym otoczeniu Gwidona Resa i meldunki na bieżąco – odparł Arcywywiadowca. – Rzecz w tym, że nasza rozmowa musi przebiegać w absolutnej tajemnicy. Nasza szansa polega na tym, że Hugon nie jest związany z naszymi służbami. Nie wie o nim
nic Rada Prezydencka, z której wiadomości przeciekają jak przez durszlak do prasy. Inicjatywa jest prywatna. I niech taka pozostanie.
– Do odpowiedniego momentu – zauważa lubiący mieć ostatnie słowo Doradca.
– Rozumiem, że ma pan gotowy plan? – Hugon Mirrę mówi wolno, rozważnie.
– Mam wiele planów. Wiele poszczególnych pomysłów, elementów, wariantów i parę punktów, których nie potrafię sam rozwiązać. Stąd niezbędna jest pańska obecność.
– Rozumiem, że zadbał pan też o to, aby nikt nie powątpiewał w moją śmierć.
– Naturalnie. Waszą egzekucję pokazała telewizja światowa, człowiek zaś, który przeprowadził operację wykradzenia pana, już nie żyje, usunięto też kilka innych wtajemniczonych w szczegóły.
– Słusznie, od pewnego czasu nie mogłem zrobić kroku, żeby najrozmaitsze wywiady nie deptały mi po piętach. Gdyby wykryto moją pracę dla pana… Zdwojono by tylko ostrożność. A już dotarcie do Amirandy graniczy z nieprawdopodobieństwem. W samym Regentowi każdy cudzoziemiec ma paru aniołów stróżów, granice są pilnie
strzeżone, społeczeństwo przeżarte przez system płatnych i ochotniczych donosicieli, a sam Regent przebywa w środku misternej rolady wielokrotnego zabezpieczenia.
– Otrzyma pan dokładne informacje na ten temat.
– Rozumiem, że mam go zabić. Ale jak? Odpalić zdalnie sterowaną rakietę w trybunę honorową w czasie święta Wielkich Miraculalii?
– Gdyby chodziło o zabójstwo, wystarczyliby mi ci, którymi już dysponuję. Roderyka trzeba porwać i zmusić do mówienia. Jego rewelacje podziałają jak detonator, poderwą społeczeństwo do wybuchu…
– Mam tego dokonać sam, czy też podeśle mi pan dywizję desantową?
– Kilku ludzi zapewnię. Dam pieniądze i środki. Mam też kilka od lat przygotowanych punktów w kraju.
– I ludzi?
– Ludzi też, choć wymagać to będzie od pana pewnych zabiegów.
– Rozumiem, że istnieje też przynajmniej jeden informator z najbliższego otoczenia Regenta.
Gwidon uśmiechnął się.
– Przygotowywałem się do tej akcji od blisko pięćdziesięciu lat.
4 maja 2000 roku szerokim trotuarem Wielkiej Promenady posuwał się przygarbiony wiekiem staruszek. Czasami przysiadał zmęczony na ławeczce i dzielił się z pawikami okruszynami czerstwej bułki. Za plecami zostawiał nowoczesne dzielnice i przybliżał się coraz bardziej ku Starówce objętej dwoma pasami magistrali niczym słoik gumką od weka. Obwodnica powstała zaledwie przed jedenastu laty w miejsce starych murów, ogrodów i parków, praktycznie oddzielając zabytkowe centrum (wstęp tylko dla turystów, mieszkańców i posiadaczy przepustek) od reszty miasta.
Stary Regentsburg od wielkich zaburzeń stał się świętą wewnętrzną strefą Regentowa. A w nim – jak rodzynek – tkwiło wapienne wzgórze, w którego południowe zbocze wgryzł się Wielki Amfiteatr i szklana kopuła Centralnej Halli.
W podziemnym przejściu strażnik zmierzył starca uważnym spojrzeniem. Ten ukłonił się i wyciągnął magnetyczne passe-partout, jakie od pewnego czasu posiadali wszyscy obywatele Amirandy. Strażnik wsunął płytkę w paszczę kontrolkodera, na którego oczku zapłonęło zielone światełko.
– W porządku, przechodzić!
W tym samym momencie rozegrało się prawdziwe misterium elektroniczne. Dane z plakietki zostały przekazane do Centralnej Kartoteki, potwierdzone i dzięki temu siedemdziesieciotrzyletni Teden Bork, emerytowany funkcjonariusz Wielkiej Pretorii, znalazł się w uprzywilejowanej strefie. Przed kilkunastu laty królestwo przeskoczyło z postśredniowiecza w erę elektroniki.
Bork przyspieszył kroku, minął Złotą Bramę, pod którą fotografowała się podzielona na trójki wycieczka, dotarł do Rynku, skąd skręcił na wielkie schody wykute w wapiennym wzgórzu. Propyleje Limeriańskie od niedawna wspomagane były ruchomymi chodnikami.
Kolejna wartownia była już niewidoczna. Dyżurowały jedynie dwa brązowe lwy, w ucho jednego z nich należało włożyć elektroniczną plakietkę. Potem, jeśli rozległ się cichy dźwięk akceptacji, można było postępować dalej, aż ku Srebrnym Wrotom. Oczywiście, te otwierały się tylko podczas powitań, świąt i parad. Na prawo znajdował się skromniejszy wjazd dla oficjalistów, a na lewo wyjście, pozornie nie pilnowane, choć w istocie wyposażone w elektroniczną gilotynę. Każdy, czyja plakietka nie została pół minuty wcześniej zarejestrowana i zaaprobowana przez lwy, był powalony. Jeśli dotarł tu przez pomyłkę -odwożono go do szpitala, jeśli zaś nie – w zgoła odwrotnym kierunku. Bork w elektronicznej opinii był w absolutnym porządku. W jego magnetycznej karcie przywilejów znajdowało się wszak zezwolenie na korzystanie z pretoriańskiej garkuchni.
Trójkątny Dziedziniec Term, z których w południowym narożniku pozostała jako pamiątka jedna kolumna strojna w liście akantu, w całości obudowywały niezliczone biura. W suterenie niskiego pawilonu pretoriańskiego, pamiętającego jeszcze ponure czasy Ryszarda XII, mieściła się wspomniana stołówka. Chociaż młodzi pracownicy wszystkich dziesięciu departamentów Wielkiej Pretorii utyskiwali na stały napływ abominacyjnych staruchów-emerytów, Rada Liktorska zachowywała się jednak nieustępliwie. W końcu przywilej stołowania się na Zamku był jedną z niewielu przyjemności, jaka pozostawała emerytom. Tu, w zamkniętym kręgu, mogli dowiadywać się najświeższych ploteczek, oglądać wewnętrzne pokazy zakazanych videokaset, a także obserwować kariery swych niedawnych protegowanych.
Przedostatnim pomieszczeniem w pawilonie była usytuowana na półpiętrze czytelnia – pokój wiecznie pachnący tytoniem i piwem – ze ścianami pokrytymi dość banalnymi freskami, okolona kilkunastoma kabinami cichej projekcji. Dalej znajdowały się tylko drzwi toalety, dokąd skierował się świeżo przybyły staruszek. Było tam małe, zakratowane okienko, które wychodziło na pełen kwietnych gazonów i wiecznie bijących w niebo fontann Dziedziniec Ośmiokątny. Dziedziniec, na który nie zaglądały już nawet najwyżej opłacane wycieczki. Tu wychodzili na papierosa członkowie Wielkiej Tajnej Rady, tu wypoczywali podczas męczących sesji członkowie Kapituły Rycerskiej. Tu niekiedy wyskakiwał, odsikać się pod murek, sam Najjaśniejszy Regent Roderyk II.
Oczy staruszka, starannie myjącego ręce, nie próżnowały. Doskonale zanalizowały rozkład fotokomórek i elektroniczne zabezpieczenie kraty. Potem Bork spojrzał na zegarek: 11.25.