Изменить стиль страницы

– Nie, słucham.

– W końcu opadły mnie pokusy ciśnięcia tego wszystkiego w diabły, bo może, myślę, to tylko robota głupiego, niewarta świeczki.

– Raczej ogarka – poprawił Skryba – diabłu przystoi ogarek!

– Zacząłem poszukiwanie. Najpierw przypieram do muru mego starego i pytam, kto wydaje mu instrukcje dla mnie i komu przekazuje meldunki? Kręci, wypiera się, w końcu wskazuje na stryja. Ja do stryja, staruszek kluczy jak może, sianem (choć to produkt łatwo palny) się wykręca, wreszcie wskazuje na kuzyna, specjalistę od pokus nastolatków. Łańcuszek decyzyjny prowadzi od diabła do diabła. Kręci, pętli się, kompetencyjnie sprzęga. Osiemnastym z kolei rozmówcą jest Hych, chudy, ascetyczny diabeł. Dopadłem go, gdy wybierał się pomącić w środowisku spekulantów i aferzystów gospodarczych – twardo drogę mu zastąpiłem i walę:

– Hych, diabli synu, nie wykręcisz się. Ty masz kontakt z Piekłem!

Mój rozmówca ogonem zdjął z nosa okulary i popatrzył na mnie jak na głupiego.

– Ja z Piekłem? Kto ci takich bzdur nagadał, przecież ja tylko przekazuję dalej dyspozycje otrzymane od ciebie.

Coś w tym momencie we mnie zgrzytnęło, załamało się. Z całą jaskrawością uświadomiłem sobie, że Piekła nie ma, że stworzyliśmy je sami dla siebie. Jak oszalały pędzę przez uroczyska, ugory, oczerety i wołam:

– Bracia szatani, Piekła nie ma…!

Harmider się zrobił, zleciało się z pół setki mych współbraci. Wiec niemalże diabłów różnych, małych, średnich i większych, ale jednoznacznie ponurych. A co drugi do mnie:

– Stul pysk, mały, i lepiej odwołaj.

– Nie odwołam. Macie pojęcie, jesteście wolni. Zdemaskowałem bujdę…

– Zdemaskowałeś? – warknął stary Grzdyl. – O, niedowarzony idioto! Nawet jeśli miałbyś rację, czy wolno ci samowolnie przekreślać swój i nasz wieloletni dorobek? Jeśli nawet pryncypia były błędne, nasza droga i jej sukcesy stanowią wartość samą w sobie. Nie pozwolimy, żebyś nam rozchwiał światopogląd.

– Nie pozwolimy! – zawył tłum.

– Ale uczciwość…

– Jako diabeł jesteś z założenia przeciwieństwem uczciwości – zauważył mój stryj – ergo, jeśli kłamiesz, działasz dobrze, to znaczy źle. Gdyby, idąc tokiem twego rozumowania, nie było Piekła, należałoby je natychmiast wymyślić, bo tylko ono nadaje sens naszemu istnieniu.

Diabeł bez Piekła jest tylko parzystokopytnym ssakiem. Nasi przodkowie stworzyli wiarę w inferno zapewne w celu dowartościowania się. Stworzyli teorie o zgubnym wpływie na ludzi, którym zazdrościli harmonii kształtów i naziemnego trybu życia. Wymyślili piękną historię upadłych aniołów, którą bez trudu podważy każdy ornitolog. Wszak żadna inżynieria genowa nie zrobi z anioła szatana!

Chciałem uściskać stryja za szczerość, ten jednak odsunął mnie oschle.

– W imię tradycji i realizmu nie wolno nam odrywać się od swych korzeni, nawet jeśli te wiszą w powietrzu. Jeśli uznamy sami, że Piekła nie ma, następnym krokiem może być zaprzeczenie wiary w egzystencję nas samych.

– A istniejemy – rzuciłem dramatycznie – istniejemy?!

I nie uwierzysz, ojcze. Naraz cały ten tłum futrzasty poszarzał, zafalował i zmienił się w dymek, który po chwili rozwiał podmuch nocnego wiatru. Zniknęli. Ja zostałem. I już nie wiem, ojcze, co z tym począć. Jak to wszystko wytłumaczyć?

– Napij się ze zdroju im. Dialektyki – rzekł Skryba podsuwając kubek z napojem – to rozjaśnia umysł i powściąga emocje. Istnieje pewne wytłumaczenie opisanych fenomenów: twoi współbracia zniknęli, kiedy stwierdziłeś, że w nich nie wierzysz, a zatem wystarczy uwierzyć,

a pojawią się znowu.

– Ale ja już nie wierzę, nie mogę, choćbym chciał. Przejrzałem. Nie może stać gmach skonstruowany na założeniach, których fałsz się udowodni.

– Może, może – dobrodusznie mruczał Skryba. – Jeszcze łyczek dialektyczanki? O sile przyzwyczajenia słyszałeś, synu, a o inercji? System, nawet jeśli obiektywnie nie może istnieć, będzie istniał realnie, dopóki znajdzie się dość zainteresowanych jego istnieniem… I to dotyczy

nie tylko Piekła… A propos? A w siebie wierzysz? Co?

Czart zesztywniał. Kubek z napojem upuścił, w lustro począł się wpatrywać, dygotać, jakoś dziwnie maleć, zęby jęły mu szczękać, włosy wypadać, a potem pozostał już tylko lekki swąd siarkowodoru. Zniknął…

Na klasztornym kwarcowym zegarze dochodziła pora Jutrzni. Czas snu minął. Skryba podniósł porzucony kubek, wykonał pięć przysiadów i odgoniwszy kilka grzesznych myśli, które chciały przysiąść mu na mózgu, ruszył w stronę kaplicy.

Nazajutrz na dwonnicy stary Barnaba, dzwonnik, znalazł niewielkiego diabła. Wisiał od dobrych paru godzin na sznurze dawno nie używanego dzwonu. Niektórzy utrzymywali, że nie był to żaden diabeł, tylko wielki nietoperz. Na wszelki wypadek pochowano go prędko za murem, zanim nadjechała komisja przyrodników z Regentowa.

W jakiś czas później ekspedycja naukowców natrafiła w pieczarach pod Czarcimi Skałami na prawdziwą nekropolię ni to ludzkich, ni zwierzęcych szkieletów, charakteryzujących się wystającymi rogowatymi wypustkami na czaszce i nad wyraz rozwiniętymi kośćmi ogonowymi. Do dziś trwają spory, czy były to istoty rozumne, czy jakaś zdegenerowana jaskiniowa odnoga Naczelnych. Cóż, świat fauny i flory Amirandy kryje w sobie jeszcze niejedną niespodziankę.

Koniec Systemu

Sępy czekały. Czekały wyciągając długie, nie upierzone szyje – spokojne, pewne dzisiejszej uczty. Na podłużny placyk za krzakiem i magazynami wprowadzono skazańców – sześciu czarnych i trzech białych. Twarze plutonu egzekucyjnego lśniły natomiast jednostajnym kolorem polerowanego hebanu.

Gardłowo zabrzmiała komenda, szczęknęła uniesiona broń. Zawarczały uruchomione kamery video, błysnęły flesze fotograficzne.

Hugon Mirre pogodził się ze śmiercią. Zbyt często zaglądała mu w oczy w ciągu niedługiego, trzydziestodziewięcioletniego życia, by teraz dramatyzować. Swoje szczęście wykorzystywał po stokroć, był przecież kondotierem, współczesnym piratem, „psem wojny", najemnikiem. Uchodził z wielu niebezpieczeństw, dokonał kilku brawurowych ucieczek. Tym razem przegrał. Nie przewidział, że wiarołomny Mentile (kapral, którego on sam przed czterema laty uczynił prezydentem) sprzeda go swemu rywalowi Fortunasowi za obraźliwie niską cenę. A ten miał już swoje powody do zemsty – Mirrę dwakroć go pobił i upokorzył, wygnał, zastrzelił mu brata…

„Przegrałem jak Cezar Borgia – przemknęło Hugonowi. – W czasie próby, podczas zdrady i całej tej haniebnej transakcji miałem pecha. Parszywa rana i tyle dni w gorączce."

Później, gdy wyzdrowiał, stanął przed sądem, nie miał szans ucieczki. Zbyt go pilnowano. Zemsta była radością dla Fortunasa. Dlatego odrzucił wnioski o ekstradycję napływające z różnych stron. Kazał też nakręcić przebieg dzisiejszej egzekucji na video.

Mirre odwrócił się. Spoglądał w zacięte twarze żołnierzy i ciemne wyloty luf. Potem uniósł głowę wyżej, ku rozgrzanemu południowym żarem niebu (szkoda, że nie wierzę w Boga!). Przesunąwszy wzrok w lewo, dojrzał na dachu baraku samotnego mężczyznę, który przyklęknął i uniósł broń zaopatrzoną w celownik optyczny. Jeszcze jeden ochroniarz prezydenta Fortunasa? Padła komenda, lufy plunęły ogniem.

Dziewięciu skazańców niczym w zwolnionym filmie osunęło się na piach. Sępy zatrzepotały skrzydłami. Prezydent mógł już spać spokojnie.

* * *

Gwidon Res, jeśli wierzyć czasopismu „Różowy Świat", lubił naprawdę tylko dwie rzeczy: piękne kobiety i luksusowe jachty. W jego miłości nie było zresztą wielu składników ponad czyste pożądanie. Nie przyzwyczajał się na długo. Brał, miał, oddawał. Mógł sobie zresztą na to pozwolić. Gwidon Res był bowiem multimiliarderem. Najbogatszym Amirandczykiem diaspory.

16 marca roku 2000 Relatywnej Ery Środkowoamirandzkiej luksusowa „Nereida" kołysała się z dala od lądów na szerokim bezmiarze południowego oceanu. Tym razem jednak na pokładzie nie było żadnej urodziwej kobiety. Załoga ograniczała się do trzech najwierniejszych współpracowników. Sam przemysłowiec stał oparty o reling i wpatrywał się w bezkresną dal.