Изменить стиль страницы

W chwili przybycia Mirre do Regentowa oddziałek liczył trzynastu znakomicie wyszkolonych ludzi. Był już po debiucie – akcji wysadzenia pomnika Regenta w Elmarze oraz zabójstwie pewnego szefa legionu (zresztą na zamówienie samego władcy). Legenda już powstała, a pozostałe dziewięć departamentów stawało na głowie, aby dobrać się do skóry „terrorystom".

* * *

– Wie pan już, czym może dysponować – w mózgu Hugona refrenowo powracały szczegóły ostatniej rozmowy z miliarderem – reszta należy do pana. Chyba że stwierdzi pan, iż realizacja jest niemożliwa.

– Nie ma rzeczy niemożliwych, są najwyżej trudne – odpowiedział Mirre.

Dziś mógłby dodać – bardzo trudne. Choć czasami bardzo przyjemne…

– No, kolanko powinno się trzymać – rzekł, nie siląc się na starczy głos, i odłożył żabkę na skraj wanny.

Łączniczka (nie poznał nigdy imienia tej pięknej dziewczyny pracującej jako przewodnik krajowych wycieczek) uśmiechnęła się. Oboje wiedzieli, że wizyta związana z pokątną usługą hydrauliczną (Bork w ten sposób dorabiał do renty) jest jedynie pretekstem. Nie było akurat żadnej z trzech współlokatorek, więc Mirrę sprawdził pobieżnie mieszkanie i nie wykrył podsłuchów. Na wszelki wypadek cały czas grało radio, a woda lała się do wanny. Hugon nie wypytywał, jak i kiedy dziewczyna została zwerbowana przez Resa. Wystarczyło mu parę informacji, kontaktów.

– Zobaczymy się jeszcze? – zapytał na odchodnym. – Warto byłoby podreperować piecyk gazowy.

Łączniczka z ledwie zauważalnym smutkiem pokręciła głową.

– Nie sądzę.

– Szkoda!

Pięć pierwszych dni (i nocy) zakonspirowanego pobytu w Amirandzie Hugon poświęcił na studia. Z obserwacji własnych, przywiezionych informacji, wreszcie z tego, co usłyszał od łączniczki, wiedział sporo. Wystarczająco, by się zniechęcić.

Wyjąwszy specjalne okazje – te jednak ze względu na szczególne nasycenie środkami ochrony najmniej nadawały się na akcje – Roderyk II pędził żywot raka pustelnika. Niechętnie opuszczał Zamek, a jeśli nawet to czynił, to wsiadał do jednego z trzech helikopterów startujących w odstępach pięciominutowych z trzech różnych dziedzińców Twierdzy. Wehikuł dla Regenta każdorazowo wybierał komputer w ostatniej chwili przed startem.

Cel podróży też oznajmiano w wąskim kręgu, i to dopiero w momencie odlotu. Była to zwykle któraś z rezydencji, znajdująca się w jeszcze trudniej dostępnych miejscach niż Stołeczny Zamek, przeważnie na odludziu. Regent nie miewał upodobań w stylu Haruna al Raszida. Nie wymykał się incognito, nie składał wizyt poddanym, nie wyjeżdżał za granicę. A spotykał się tylko z tymi, których zawezwał. W odróżnieniu od swych poprzedników nie otaczał się chmarą kochanek (miał kilka sprawdzonych i zamieszkałych na stałe w Zamku), nie zdradzał upodobań do chłopców, artystów, awanturników. Nikogo też nie kochał, odpadały zatem wszelkie metody polowania z przynętą. Był człowiekiem tak ostrożnym, że gdy w prowincji Górna Depresja wyrósł buk rodzący złote orzeszki, władca nie podążył jak inni ciekawscy obejrzeć cuda na miejscu. Którejś nocy po prostu wykopano drzewo, przywieziono na Zamek, Roderyk obejrzał je, po czym buk odstawiono na miejsce i wkopano ponownie. Dla drzewa następstwa były przykre, rozchorowało się i złote buczynki przestały owocować…

O zdobyciu rezydencji nawet nie można było marzyć. Res wstępnie rozważał i ten wariant.

– Trzystu ludzi, żeby zdobyć – odparł Hugon – trzy tysiące, żeby zapewnić odwrót.

I pomysł upadł.

Dziesiątego maja na Wielkiej Promenadzie znany nam już staruszek niemal wpadł pod eleganckiego merkuriona. Auto zahamowało z piskiem.

– Śpieszy ci się do grobu, staruszku?! – krzyknął zza kierownicy młody człowiek o wyglądzie playboya.

– Czy jedzie pan w kierunku Smolnych Dub? – zawołał nieomal przejechany.

– To przecież w przeciwnym kierunku – odparł kierowca.

– Ach, pomyliłem się, chodziło mi o Duby Bazylejskie. Tam gdzie klasztor.

– Niech pan wsiada, przypadkowo jadę w tamtym kierunku. Tylko po drodze muszę załatwić drobiażdżek…

Drobiażdżkiem była wielka myjnia na rogatkach. Kiedy cały merkurion zanurzył się w pianach i szczotkach, milczący kierowca i pasażer przemówili.

– Szuka pan kontaktu? – zaczął playboy. – Dostałem wezwanie awaryjne.

– O co chodzi?

– Dzień A.

– Amputacja?

– O szczegółach pomówimy później.

– Data?

– Trzynastego, ale to zostanie jeszcze potwierdzone.

– Gwidon pana przysyła…?

– Bez pytań. Ustalimy teraz tylko szczegóły kontaktów.

– I co po amputacji? Jaki cel?

– Dowiesz się.

– Czy możesz być pewien całej swojej trzynastki? Oczywiście z wyjątkiem…

– Jest pewnych dziewięciu, ja dziesiąty.

– Dobrze. Na kiedy planowaliście normalne spotkanie?

– Dwunastego w nocy.

– Pierwszorzędnie. Teraz daj gaz. Wyjeżdżamy, szczegóły kontaktu znajdziesz na tej kartce, potem ją zjesz…

* * *

„Róża Wiatrów" sygnalizowała uszkodzenia sterów. Awaria, do której doszło w maszynowni, miała – zdaniem specjalistów – większe następstwa, niż mogłoby się na oko wydawać. W efekcie wielki frachtowiec nadał odpowiedni sygnał i skierował się ku wodom przybrzeżnym Amirandy. Dookoła pojawiły się łodzie patrolowe. Po dłuższej wymianie depesz statek otrzymał polecenie stanięcia na redzie. Późny zmierzch rozjarzył luksusowe wybrzeża Merańskiego Łuku setkami świateł. Zaraz za portem rozpoczynało się długie pasmo uzdrowisk, pensjonatów dla wybranych, luksusowych willi. Teren był naturalnie strzeżony, reflektory co pewien czas przeczesywały powierzchnię wody, a odludne plaże patrolowali limiterzy. Niełatwo było tu przybyć, a tym bardziej opuścić trapezoidalne królestwo.

Jedenastego maja o godzinie 21.15 wśród kompletnej ciszy dwóch ludzi zsunęło się z pokładu „Róży Wiatrów" w toń zatoki. Obaj wyposażeni byli w sprzęt do nurkowania, ocieplane kombinezony, maski, butle i płetwy. Zagłębiwszy się na parę metrów, ruszyli w stronę świateł wybrzeża.

Wzięli kurs na najbardziej luksusowy odcinek esplanady, gdzie przed rezydencją „Trytonia” znajdował się naturalny basen utworzony przez drewniany pomost pełen palm, lampionów i kolorowo nakrytych stolików.

Wśród odpoczywających bajecznych dziewczyn i dygnitarzy bezszmerowo snuli się kelnerzy, grała orkiestra. Co chwila strzelał szampan, a śmiechy doskonale bawiącego się towarzystwa docierały aż do załóg łodzi patrolowych, trzymających się jednak w odpowiedniej odległości od raju elity. Nie brakło i kąpiących się. Sygnał do zabawy dawała najczęściej drobniutka dziewczyna w różowym szlafroczku, rzucająca do wody owoce, które usiłowali schwytać prychający jak tłuste delfiny prominenci.

Kwadrans po północy podwodna ekspedycja znalazła się u celu. Mężczyźni zatrzymali się przy stalowej pięciometrowej stopie dźwigającej drewniany pomost. Szczuplejszy z nurków pozbył się kombinezonu, po czym po raz ostatni zaczerpnął powietrza i odpiąwszy aparaturę, którą zaopiekował się kolega, wyprysnął ku górze. Wypłynął wśród kilkunastu prychających, mocno nagrzanych facetów. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Dopłynął do schodków, gdy większość kąpiących się zajęta była polewaniem gołej hostessy czterema szampanami, i spokojnie wyszedł z wody. Owinął się ręcznikiem leżącym na skraju basenu, minął dwie palmy, wszedł do luksusowej łazienki i wziął prysznic. Ciepła woda stanowiła rozkosz po długiej podmorskiej eskapadzie. Tymczasem rozległy się odgłosy bosych stóp stąpających po kamiennej posadzce. Do kabiny zajrzała jedna z bezpruderyjnych panienek w różowym szlafroczku. Popatrzyła na mężczyznę uważnie i utkwiwszy wzrok w złotym breloku na szyi przedstawiającym skorpiona, powiedziała cicho:

– Ubranie znajdziesz w kabinie numer osiem. Nie zwracaj uwagi na światełko „zajęte".