– Powinni wkrótce być – rzekł do kapitana Zenosa.
Wilk morski ukłonił się z szacunkiem.
– Jesteś pewny pilota hydroplanu? – zapytał szef.
– Dobry fachowiec – zabrzmiała lakoniczna odpowiedź.
– Jak radar?
– Pusto.
– Przesuńmy się jeszcze pięć mil w kierunku południowym.
Zenos skinął głową i oddalił się bez słowa. Teraz do miliardera zbliżył się chudy mężczyzna o sylwetce zdeformowanej chorobą dzieciństwa, a może dodatkowo przebytymi kontuzjami. Twarz jego przekreślała szeroka, pionowa blizna, podwinięta zaś koszulka obnażała przerażającą wyrwę w plecach, gdzie jedynie cienka skóra pokrywała zawartość wnętrza. Myliłby się jednak ktoś, kto uważałby osobnika za bezsilnego starca. Albin Ketes – jedyny oficer, który przed ponad trzydziestu laty przeżył bunt na pancerniku „Chluba Meranii" (uznany za zabitego, zdołał jeszcze przepłynąć trzy mile i wylądować na wysepce podlegającej ościennej Axarii) – należał wciąż do najniebezpieczniejszych ludzi na Ziemi.
– Powinni być za pół godziny – powiedział.
– O ile major się spisał.
– To zawodowiec, jeden z najlepszych na Południu.
– Naturalnie, z wyjątkiem ciebie i Hugona Mirre.
– Z wyjątkiem Mirrę – powiedział skromnie dowódca prywatnej gwardii Gwidona.
– Czekajmy więc.
Trzeci z podkomendnych Resa był znacznie młodszy. Na pierwszy rzut oka inteligent, choć wysportowany, smagły. Reprezentował drugie pokolenie emigrantów amirandzkich, dojrzewające na college'ach Axarii czy w murach szacownych uniwersytetów Rurytanii. Dawid Jang kształcił się akurat w Kapadocji, gdzie jego ojciec, druh Gwidona z dzieciństwa, zajmował się połowem krewetek, dorobił się małej floty, sporej przetwórni, słowem, doszedł do poziomu, na którym można sobie było pozwolić na syna światowca. Dawid studiował prawo, parał się dziennikarstwem, a przed pięciu laty przyjął posadę trochę wyższą niż sekretarz osobisty i trochę niższą niż generalny doradca szefa. Gwidon bowiem doradców w zasadzie nie potrzebował. Aktualnie Jang zajmował się znacznie bardziej skomplikowaną operacją. Przygotowywał obiad.
O 3.15 z kierunku SWW pojawił się na niebie maleńki punkt, który początkowo można było wziąć za skazę na szkle. Punkt jednak szybko rósł i niebawem przekształcił się w zwinny, dwusilnikowy hydroplan. Kapitan Zenos czym prędzej wciągnął na maszt pomarańczową chorągiewkę. Hydroplan okrążył „Nereidę", a następnie usiadł po jej lewej burcie, wzbijając fontanny słonej wody. Potem z lekkim turkotem zbliżył się do niej. Zenos spuścił ponton i w chwilę później przybił do wodopłatu. Wspólnie z ubranym w szaro-ceglastą panterkę majorem wyciągnęli z wnętrza samolotu bezwładne ciało, umieścili je na pontonie i skierowali się w stronę „Nereidy".
– Umieścić go pod pokładem – polecił Gwidon, gdy mężczyźni i ich ładunek znaleźli się na pokładzie.
Ciałem zajęli się natychmiast Ketes i Jang, Res natomiast ujął pod ramię przybyłego i zaprowadził na pokład spacerowy, gdzie czekały leżaki, owoce i dobre trunki. Major nie miał jednak ochoty na dłuższy odpoczynek. Wykonał zadanie i spieszyło mu się z powrotem. Nie miał też, co tu ukrywać, zbytniego zaufania do swego zleceniodawcy. Na wszelki wypadek opuszczając hydroplan polecił pilotowi czuwać przy karabinku maszynowym wycelowanym w „Nereidę"…
– Zatem ograniczmy się do interesów – powiedział z uśmiechem miliarder i wskazał niewielki, staroświecki, okuty kuferek stojący opodal stolika. Otworzył wieczko, a następnie począł odliczać równe paczki amarantowych banknotów erbańskich. – Dobra płaca za dobrą pracę.
Major przeliczył bezgłośnie.
– Kuferek dołączam w formie premii – oświadczył Res. – Aha, w przyszłym miesiącu mój człowiek nawiąże z panem kontakt, majorze. Będziemy się jeszcze potrzebowali.
– Cena jest stała – stwierdził bez uśmiechu kondotier. Wrócił pontonem, który następnie za pomocą liny Zenos ściągnął na „Nereidę". Zawarkotały śmigła wodopłatu wzniecając wodną kurzawę, hydroplan uniósł się lekko i ruszył, nabierając prędkości. Jang stanął obok szefa, który znów uniósł do oczu lornetkę.
– Dobrze wykonana robota. Facet powinien obudzić się za dwie, trzy godziny. Szkoda tylko, że po całej operacji pozostało dwóch niepotrzebnych świadków…
Urwał. Najpierw zobaczyli błysk, a dopiero po dłuższej chwili do uszu dotarł pomruk detonacji. Miliarder opuścił lornetkę.
– Ta skrzyneczka, skrzyneczka z podwójnym dnem – wybełkotał pełen podziwu Dawid. – Tylko szkoda tej fury pieniędzy.
Res delikatnie potargał go za ucho.
– Nie przesadzajmy, Dawid, to były tylko pieniądze, tylko pieniądze… – Ruszył w stronę stolika, gdzie czekał na niego ulubiony pasjans. Ale odwrócił się i jakby na dokładkę powiedział:
– A pieniądze zawsze można sobie wydrukować.
Kołysało. Czuł też wibrację śruby. Znajdowali się na morzu. A więc żył. Nic go nie bolało. Jakże to było możliwe? Pamiętał doskonale; tuż przed zapadnięciem w pustkę – uderzenie w brzuch… A potem wszystko mu się przypomniało. Niebo, sępy na wyschłym drzewie. I snajper z wycelowanym w niego sztucerem.
Zrekonstruował fakty. Wszystko układało się doskonale. Pluton został przekupiony, następnie mężczyzna z dachu strzelił do niego końską dawką środka paraliżującego. Resztę dopełniła krew tryskająca z sąsiednich ofiar i ich rozsiekane mózgi.
– Ktoś mnie potrzebuje, no, to żyjemy – uśmiechnął się Hugon Mirre, nie bez powodu przezywany Szczęściarzem.
– Jaka robota i za ile? – zapytał Hugon, delektując się wybornym cocktailem, który podsunął mu gospodarz.
Res przez chwilę milczał, po czym spojrzał głęboko w oczy najemnika.
– Kim pan jest, senior Mirre?
– A kim pan pragnie, żebym był? Mój życiorys jest znany. Hugon Mirre, lat trzydzieści dziewięć, rodzice nie ustaleni, bezpaństwowiec, pięć lat Axarskiej Legii Kolonialnej, potem Rurytańskie Amarantowe Berety, wreszcie wolny strzelec. Specjalność: zamachy stanu, likwidacje, uprowadzenia, operacje antyterrorystyczne, bez osobistych sympatii
politycznych. Stracony przed tygodniem w Republice Ko…
– Dobrze, a teraz trochę prawdy. Nazywa się pan naprawdę Hugo Willer, urodzony 11 listopada 1961 roku w Arri, prowincja Montania, syn Anny Willer zmarłej na tyfus w kolonii karnej w Nordlandii i generała Henryka Willera rozstrzelanego niesłusznie w roku 1976 RESA. Wychowywany w Centrum Reedukacji Młodocianych, następnie kształcony
w Czambułach Janczarskich, w roku 1978 zbiega z twierdzy w Regentowie, a następnie brawurowo przedziera się do Rurytanii ponad żoną śmierci, używając własnoręcznie skonstruowanego latawca.
– Lotni – poprawia Hugo.
– Reszta jest mniej więcej taka, jak pan powiedział. Poza jednym: systematycznie wpłaca pan pokaźne kwoty na Opiekę dla Nielegalnych Emigrantów. Moje pytanie brzmi: czy czuje się pan jeszcze Amirandczykiem?
– Dlaczego? – pyta dziwnie chrapliwie Mirre.
– Bo chcę zaproponować panu coś nietypowego, bez ustalonego honorarium, pańskie zadanie nie będzie miało ceny…
– Słucham, choć taki wstęp trochę mnie zniechęca.
– Pragnę, aby pan obalił system regencki w Amirandzie, żeby pan wyzwolił nasz naród spod rządów feudalnej oligarchii.
Powstanie roku pięćdziesiątego pierwszego. Gwidon Res miał wtedy czternaście lat. Wystarczająco dużo, żeby nie zapomnieć. Głodowe rozruchy z czerwca zmieniły się w rewoltę, część oddziałów przyłączyła się do buntu, nad ratuszem stolicy załopotał sztandar wolności. Cóż, kiedy spiskowcy byli słabo zorientowani, stać ich było jedynie na wspaniały zryw, a potem podzieliły ich wzajemne rozgrywki. Regent Rodryg, który jak uciekający lis porzucił swoją luksusową rezydencję, pozbierał prowincjonalne pułki i w kilka miesięcy zacieśnił pierścień wokół metropolii. Niecała Amiranda powstała. Nie wierzono w zwycięstwo, być może naród nie dorósł do tej wiary. Zresztą, tuż obok czuwało mocarstwo erbańskie, gotowe w każdej chwili udzielić braterskiej pomocy chwiejącemu się reżimowi regentury. Potem nastąpiła inspirowana próba kontrrewolty i wreszcie zdrada otwarła północną bramę.