Rzeź wrześniowa! Trzy dni masakry, gwałtów, tym straszniejszych, że zaplanowanych. Oddziały pacyfikacyjne posiadały dokładne listy, plany domów, mieszkań, szlachtowały metodycznie najbardziej zbuntowanych i najwartościowszych. Doradcy Rodryga twierdzili, że wygubienie „górnych 10 procent" razem z rodzinami zapewni spokój na długie lata (zresztą, nie pomylili się specjalnie). Następne pół wieku kraj pogrążony był w apatii, marazmie i choć wyrastające z wolna nowe pokolenie pozbywało się paraliżującego lęku – tak powszechnego wśród ich rodziców i dziadków – niewiara zabija skutecznie wszelkie nadzieje.
Resów nie było na liście proskrypcyjnej. Ojciec, pracowity rzemieślnik, stronił od polityki, nigdy nie dał się nawet wybrać starszym Cechu Zegarmistrzów i Klepsydrarzy. Matka, zajęta rodzeniem dzieci, nawet w kościele rzadko mogła wysiedzieć całą mszę, bo zbliżała się pora kolejnego karmienia.
Zgubił ich fatalny pech i zbytnia ostrożność. Kiedy wojska Regenta podchodziły do miasta, rodzina zamiast wywiesić na balkonie flagę monarchii i czekać, opuściła podmiejski segment i przeniosła się do mieszkania wuja Piotra w samym centrum. A wuj Piotr jako nauczyciel (nieważne, że trygonometrii) już na liście był.
„Biada piśmiennym!!!”. To hasło miał zapamiętać mały Gwidon na długie lata. Z takim okrzykiem wpadli do mieszkania brodaci oprawcy z legii borealnych. Ojciec znajdował się poza domem, Resowi udało się wcisnąć na jakiś pawlacz. Przez wąską szparę mógł widzieć dokładnie: matkę zakłutą bagnetem w ciężarny brzuch, zgwałconą Agnieszkę (13 lat), wuja Piotra zastrzelonego w bibliotece, gdy usiłował pokazać swoje naukowe osiągnięcia z zakresu rachunku prawdopodobieństwa. A potem śmierć Aleksandra, Marty, Leo, Ivony – wyrzucanych w asyście rubasznych śmiechów przez okno z piątego piętra czynszowej insuli.
Gwidon przeżył parokrotnie własną śmierć. Ze strachu, rozpaczy, nienawiści. A kiedy się uspokoiło, kiedy z przepustką wrócił ojciec, posiwiały w ciągu paru godzin, i cały czas powtarzał jak nakręcona zabawka: spokój, synku, spokój, czternastoletni Res klęknął wśród zgliszczy i zaprzysiągł zemstę.
Wyjechali normalnie. Ojciec miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby przekupić kogo trzeba. Zresztą w Officjum Demograforum patrzono życzliwie na exodus niedobitków. Odbijały więc barki zapakowane do granic ładowności ludźmi przegranymi, zrozpaczonymi, którzy wyprzedali wszystko na kupno losu w nieznane. I pełzały po morzach ciężarne koraby, unosząc tych nieszczęśników ku brzegom Axarii, Rurytanii i Kapadocji. A potem spadł szlaban i przerwał wszelkie kontakty.
Resowie nie zginęli. Ojciec miał złote ręce. Po dwóch latach poznano się na nim w Rurytańskim Konsorcjum, potem sypnęły się patenty… Gdy Gwidon w sześć lat po ucieczce z Amirandy wstępował na uczelnię, powodziło im się lepiej niż dobrze.
Przeszłości jednak nie udało się zdusić. Ktoś naładował broń. Ktoś pociągnął za cyngiel. W małym bistro zginęło siedmiu emigrantów zebranych na towarzyskim spotkaniu, w tym ojciec. Może zresztą nie było to spotkanie towarzyskie?
Gwidon z dnia na dzień musiał zająć się firmą, rzucić studia. Jakoż podołał swym obowiązkom znakomicie. W wieku trzydziestu lat został potentatem przemysłu precyzyjnego. Po czterdziestce stał już na czele światowego konsorcjum (oczywiście w świecie alternatywnym). Do polityki się nie mieszał. Nie utrzymywał żadnych kontaktów z emigracją. Bezustannie, choć niezbyt nachalnie podkreślał swoją internacjonalność. Nie wydał nigdy ćwierci talara na jakikolwiek cel charytatywny. Owszem, postawił skromny nagrobek ojcu, a bawiąc w Amirandzie odwiedził grób matki. Nie miał żadnych uprzedzeń ani kompleksów. Do Amirandy wpadał w interesach, czasem na polowania. Dwukrotnie spotkał się z Roderykiem II podczas zawierania obustronnie korzystnego kontraktu. Wreszcie, ukończywszy sześćdziesiąt lat, postanowił wycofać się z czynnego życia i zająć jachtami i kobietami.
Tak też uczynił. Jego rezydencja w Wielkim Uskoku stała się mekką playboyów i gwiazdek filmowych, natomiast prywatne wyspy i jacht.,Nereida" zapewniały mu intymność i odpowiednią dozę samotności, gdy tylko tego zapragnął. Toteż dla dziennikarzy, lubiących gmerać w życiu potentatów, samotny rejs na ocean w marcu roku 2000 nie był niczym zaskakującym.
Ot, kaprys bogacza.
Tymczasem Gwidon Res – który podczas wieloletniej krzątaniny nawet na sekundę nie zapomniał o złożonej przysiędze – uznał, że nadszedł czas. Zresztą przepowiednia św. Lami mówiła: Dwakroć po tysiąc w nowe się odmieni.
A proroctwom, jak wiadomo, trzeba pomagać.
Pięćset metrów od ruchliwej Rurytania Avenue, w niewielkim parku, którego południowy kraniec przylega do Jeziora Tapirów. znajduje się elipsoidalny gmach, nazywany przez mieszkańców stolicy Wielką Zieloną Żabą. Efekt wywoływany przez nieforemny kształt i zielone tafle pancernego, solaryzacyjnego szkła potęgują nadto anteny satelitarne, niczym olbrzymie oczy płaza umieszczone na szczytowej koronie gmachu.
Jak można przeczytać na tabliczce wywieszonej przy wejściu, mieśći się tu Instytut Badania Kultur i Języków, co tylko w części odpowiada prawdzie. Na trzydziestu górnych i osiemnastu podziemnych kondygnacjach znajduje się bowiem centrum wywiadu Republiki Rurytanii od lat dominującej siły w tym regionie.
Czwartego kwietnia w oktagonalnym gabinecie jednego z najniższych poziomów odbywała się konferencja, w której brały udział trzy osoby: Szef Wywiadu Kontynentalnego, Osobisty Doradca urzędującego prezydenta oraz młodzieńczo wyglądający Generał, piastujący niebagatelną funkcję Szefa Sił Natychmiastowego Użycia.
Przed nimi leżał cienki plik kartek, dzieło jednego z najlepszych agentów, plan sporządzony na cienkim papierze w jednym egzemplarzu, z zachowaniem wszelkich reguł utajnienia.
– I co panowie na to? – zapytał Szef Wywiadu, szczupły, szpakowaty, przystojny niczym aktor filmowy.
– Po pierwsze, Szefciu, nie przeszkadzać – odezwał się Doradca, będący jego jaskrawym przeciwieństwem. Typowy pyknik o wypielęgnowanych dłoniach i trzech podbródkach, z którymi niesympatycznie kontrastował cienki nos i krzywo wygięta linia wąskich ust. – Nie
przeszkadzać i zachowywać dystans. Powodzenie akcji oznaczałoby ogromne zmiany, nie wiem nawet, czy nie rozpoczęcie otwarcia.
– Aż tak? – zdziwił się Szef Sił Natychmiastowego Użycia.
– Jak panowie wiedzą – ciągnął Ekspert – i jak, mimo zasady absolutnego utajnienia, orientuje się już stosunkowo sporo ludzi, obok nas istnieją światy alternatywne. Niektóre -jak na przykład Z-1 – szalenie nam bliskie. Co więcej, między obu światami, myślę o Z-1
i naszym Z-2, istnieją szczeliny relatywne, którymi od zamierzchłych czasów dokonuje się międzycywilizacyjna wymiana. To nasi artyści, którzy przybyli poprzez szparę czasu, nauczyli ziemian kultury magdaleńskiej kunsztu naskalnych malowideł. Z kolei ich wygnańcy przynieśli do nas islam czy religię Jezusa Chrystusa…
Szef Wywiadu chrząka. Ekspert mówi rzeczy oczywiste, a szpakowaty amant nade wszystko ceni sobie konkrety.
– Socjologowie interświatowi uważają, że tylko nieskrępowana wymiana między Ziemią l i 2 daje gwarancje harmonijnego rozwoju ich obu. Napotyka ona, niestety, duże trudności.
– Istoty Najwyższe – wtrąca Generał.
– Właśnie. Nie zbadana jest struktura ani cele tych superinteligentnych sił. Z wieloletnich badań prowadzonych w Instytucie Transcendencji wynika, że ich wpływ na nasze bezpośrednie czyny jest znacznie mniejszy, niż przypuszczano w Ciemnych Wiekach. Nie mamy też
dowodu, że nas stworzyli. Jedno nie ulega wątpliwości: spełniają One funkcje superkontrolerów przepływu międzywymiarowego. Przymykają oczy na drobny handelek czy wycieczki krajoznawcze. Strzegą natomiast bardzo skutecznie wszelkich zaburzeń czasowych. Wiadomo,
że via światy alternatywne można dotrzeć do własnej przeszłości bądź przyszłości. Jednak nikomu nie udało się zakłócić kolei rzeczy. Były, owszem, próby ingerowania w przeszłość celem zmiany przyszłości. Zawsze jednak uruchamiały się mechanizmy korygujące, które bądź uniemożliwiały działanie wbrew istniejącej konsekwencji, bądź dokonywały takich posunięć, które neutralizowały czasoburcze czyny. Wiemy, że pewien żądny rozgłosu Herostrates z naszych czasów, przeniknąwszy w przeszłość Z-1, wdarł się na arkę Noego z bańką benzyny celem jej podpalenia. Udało mu się tylko częściowo, albowiem na