Изменить стиль страницы

Szlafrok zsunął się jej z ramion. Zobaczyłem ją całą. A zwłaszcza plecy, plecy alabastrowej Wenus posiekane do krwi razami zadanymi jakimś okrutnym narzędziem.

Wycofałem się, nic nie rozumiejąc. Byłby nasz ciapowaty pan Andrzej nie zdemaskowanym sadystą? I skąd wytrzasnął takie bóstwo? Przeszedłem się po mieszkaniu i wsłuchałem w plusk wody. Naraz dopadłem biurka. I maszyny marki Erika…

Tłum drgnął jak naelektryzowany i jął napierać na kordony zbrojnych.

– Czarownica, czarownica, jaka młoda, jaka piękna – poczęły nieść szepty podawane z ust do ust.

Wieziona na wózku Miriam utkwiła swe czarne jak agat oczy w słonecznym niebie. Wiedziała, że nie ma ratunku, że w amoku pomówień, donosów i tortur przyszła kolej na nią. Dlatego że była urodziwa i nie uległa chuciom inkwizytora. Wzdłuż ratusza dogasał szereg pierwszych stosów, kończono układać nowe… Ktoś musiał zapłacić za kryzys, za nieurodzaj i niepopularność ekipy.

– Śmierć czarownicom! – krzyczeli poprzebierani w żebracze kostiumy aktywiści.

– Czarnej magii stanowcze nie! - głosił rozpostarty nad morzem głów transparent.

– Czarownice do czarta! – skandowały jednakowo odziane sieroty z Bractwa Przyjaźni ze Świętą Inkwizycją.

I ludzie wołali tak na wszelki wypadek. Wołali, zdjęci strachem. Niepewni, po kogo przyjadą nocą ludzie w czarnych kolasach, czyje nazwisko zacytują w relacjach z kolejnych procesów heroldowie…

– Podaj mi rękę, córko - rzekł naraz stanowczo mnich w kapturze, który wcisnął się między Miriam a oprawców…

– Miriam! – krzyknąłem naraz bezwiednie.

Z łazienki dobiegł okrzyk trwogi. Wbiegłem do środka, woda przelewała się przez wannę. Ociekająca mydlinami dziewczyna stała w kącie dygocąc.

– Miriam – powiedziałem łagodnie – nie bój się. Tu nic ci nie grozi.

Nie zwracając uwagi na wodę i pianę, przygarnąłem ją do siebie… Przygarnąłem nieletnią, skazaną na śmierć czarownicę, wyprowadzoną na plac Ratuszowy 11 kwietnia 1633 roku według kalendarza Środkowoamirandzkiego.

Trwaliśmy tak tylko chwilę. Potem dość stanowczo wysunęła się z mych objęć. Podniosła szlafrok. Powróciliśmy do pokoju. Z mieszkania pana Andrzeja (drzwi na korytarz ciągle były uchylone) nie dolatywał żaden dźwięk. I naraz, jak gdyby ktoś na moment otworzył hermetyczne okno, rozległa się nadzwyczajna wrzawa: dźwięki dzwonów, szum gniewnego tłumu, szczęk oręża. Po czym znów wszystko umilkło. Wrócił mój sąsiad.

Twarz miał bladą, ale uśmiechniętą, a oczy błyszczały jak u nastolatka.

– Chodź.

– Dziękuję ci – rzekł i wyciągnął rękę do Miriam.

Poszła za nim jak najpotulniejszy piesek.

Ach, panie profesorze. Jeszcze raz przepraszam za me niedowierzanie, za niezbyt grzeczną rozmowę w hotelu. Za późniejszą suchą korespondencję. Nagle dotarło do mnie, że Amiranda istnieje. I to jak! Oczywiście trzeba było czasu, bym pojął, iż asystowałem nie w kreacji będącej bez wyjątku dziełem mózgu Andrzeja, ale że wyobraźnia staje się faktem.

Moja książka, której inspiracją były w dużym stopniu rozmowy z panem, została prawie ukończona. Brakowało ledwie kilku opowiadań. Przesłałem już maszynopis pod pańskim niemieckim adresem. Chciałem opinii i recenzji dla wydawnictw, zwłaszcza że tak obiecująco pisał mi pan o tłumaczu i możliwości wydania Antybaśni na Zachodzie.

Pojawiły się jednak kłopoty. Nie mogłem ruszyć z owymi ostatnimi opowiadaniami. Najwyraźniej mój sąsiad przestał myśleć o Amirandzie. Zaczął żyć codziennym życiem. Wychodzić z domu. Kupił sobie nowy garnitur. I chyba był zakochany.

Na nagabywania Jackowskiej, kim jest piękna sublokatorka, odpowiadał: „Moja kuzynka". Ale nie bardzo mu wierzono. Nikt nie przynosi kuzynce co dzień kwiatów. Nie wydaje wszystkich oszczędności na jej ciuchy. No i nie jest taki zazdrosny.

Zresztą, nie on jeden. Zazdrosna była również moja Alinka, która jak każda dobra żona posiada system wczesnego ostrzegania, mogła bardzo wcześnie odkryć potencjalną rywalkę i zauważyć nagłe ochłodzenie małżeńskiej miłości.

Czy Miriam zainteresowała się mną? Kto wie? Na pewno mnie polubiła. Andrzej musiał ją jakoś utrzymywać, wziął więc pół etatu i często bywał nieobecny. Zbiegało się to z godzinami pracy mojej żony. Miriam wpadała do mnie. Siadała na oknie i snuła nieprawdopodobne opowieści o Amirandzie jej czasów. Albo znów zadawała setki pytań dotyczących naszego świata. Był to jednak kontakt przyjacielski. A mnie nie udało się nawet posunąć o krok w poufałości. W stosunku do Andrzeja Miriam cechowało pełne oddanie. Przywiązanie niewolnicze, ubóstwienie, bezbrzeżna wdzięczność. Ale czy miłość? W końcu ponad czterdzieści lat różnicy stanowi jakąś przeszkodę…

Czy żyli ze sobą? Nie wiem, pewnie tak. Minęło parę tygodni. Wiosna jęła z wolna przeistaczać się w lato. I któregoś dnia Miriam zwierzyła mi się, że niepokoi się o Andrzeja. Starszy pan stał się od pewnego czasu niespokojny. Źle sypiał. Ciągle twierdził, że jest obserwowany. Zamówił dodatkowe zamki w drzwiach i sztaby przeciwwyważeniowe. Na bazarze nabył pistolet gazowy.

Któregoś dnia wyszedłem na spacer z mym spanielem. Noc była ciepła, cicha. W ogródkach naszczekiwały psy i tylko z daleka dolatywał niezmordowany szum magistrali.

Wracałem zaroślami zamyślony. W pewnym momencie uniosłem głowę. Jak na dłoni widać było oświetlone okno pana Andrzeja. Nie ja jeden mu się przyglądałem, jakichś dwóch facetów stojących w cieniu drzewa gapiło się na nie bezustannie…

– A może dziś? – mruknął jeden z nich wyraźnie obcym akcentem.

– Nie, jutro – odparł drugi.

Naszczekujący Astor chyba ich spłoszył. Zanurkowali w dziurę między komórkami i zniknęli. Jestem pewien, że nie zwrócili uwagi na moją obecność. Zrelacjonowałem sprawę panu Andrzejowi. Wysłuchał skupiony.

– Musiało do tego dojść – mruknął wreszcie – musiało.

– Chcą pana zabić?

Nagły chichot.

– Nie mogą. Tego akurat nie mogą… Musiałbym ci dużo opowiedzieć, dużo…

– O Amirandzie?

– Skąd wiesz o Amirandzie?! – poderwał się zaskoczony.

Nie umiałem kłamać. Opowiedziałem mu wszystko, co wiedziałem, na koniec wspomniałem o książce i stwierdziłem, że gotów jestem zrzec się mego autorstwa na jego rzecz.

– Bez sensu, bez sensu – powiedział. – Amiranda już nie jest moja. Ja jej nie chcę. Dzięki niej – skłonił głowę ku śpiącej Miriam – dowiedziałem się, że zmarnowałem życie, że szukałem w imaginacji tego, co mógłbym, pewnie mógłbym… znaleźć w tym, co nas otacza…

Tylko oni do tego nie dopuszczą.

– Jacy oni?

– Amirandczycy.

– Przecież to twory pańskiej wyobraźni.

– To prawda. Lecz żyjących już realnie. Tak jak Miram, tyle że w innym wymiarze. To był długi proces. Początkowo wszystko bywało w kategoriach wyobraźni. Później jednak przekroczyłem pewien krąg. Zacząłem tam bywać. Fizycznie. Trudno wyjaśnić, jak to było możliwe, ale po prostu przekraczałem granicę i wchodziłem tam. Dokonywałem

ingerencji, sam degradując się z roli stwórcy do współuczestnika. W odpowiedzi oni coraz bardziej uniezależniali się ode mnie. Historia Amirandy nabrała własnej logiki, fakty poczęły się toczyć zgodnie z wewnętrzną konsekwencją i tylko ogromnym wysiłkiem udało mi się

je korygować. Ale nie do końca. Starczyło siły na uwolnienie Miriam, ale pomysł, aby zrezygnować w ogóle z procesów o czary, stał się niewykonalny. Tworząc Amirandę wymyślałem ją poniekąd jako byt idealny, rozgrywający się według dobrodusznych kanonów baśni. Popełniłem jednak błąd mego Wielkiego Kolegi – dałem mym homunkulusom wolną wolę. I odtąd całe dzieje stały się jednym wielkim nie przesądzonym zmaganiem dobra i zła. Pasjonującym dla obserwatora, przerażającym dla twórcy. Walczyłem, korygowałem, wymyślałem reformatorów i ludzi szlachetnych, ale kto by nadążył? A czasami miałem ogromną ochotę zrobić im koniec świata. Kiedy pojawiła się w mym życiu Miriam, Amiranda mnie znudziła. Przestałem o niej w ogóle myśleć. Zresztą fikcja żyła i tak własnym życiem. A jednak mój brak zainteresowania został tam zauważony. I przez tych, którzy uważali mnie za Opiekuńcze Bóstwo, i przez tych, u których miałem jedynie opinię konstruktora. W tajemnicy przede mną prowadzone były prace badawcze na mój temat. I wreszcie (w ich chronologii przed dziesięciu laty) odkryto mnie. Rozumie pan, zdemaskowano. I od tego czasu trwa nade mną nadzór. Dość dyskretny. Niedawno dowiedziałem się, że są nawet plany wypreparowania w przyszłości mego mózgu, aby on – wiecznie żywy – trzymał w porządku całą ich rzeczywistość. Kto wie, czy teraz nie przyśpieszą swej decyzji…