Изменить стиль страницы

Ody mijała jeden z drapaczy, nagły impuls kazał się jej obrócić. W szklanych drzwiach znikała akurat drobna figurka staruszki w czerni. Ten garb, charakterystyczny krok… Stewardesa wiedziała cokolwiek o imitatorskich talentach Gnoma. Mimo lęku pośpieszyła za starczą sylwetką. W takim tłumie chyba mnie nie zabije? W hallu znalazła się akurat, kiedy postać w żałobie zniknęła w szybkobieżnej windzie. Brigitte zatrzymała się. Jak odnaleźć kogokolwiek w gmachu o setce pięter i tysiącu biur…

– Czy mogę pani czymś służyć? – obok dziewczyny wyrósł przystojny portier…

– Zauważyłam znajomą – bąknęła Brigitte – znaczy, znajomą mamy, nie znam jej nazwiska, taka nieduża staruszka w czerni…

– Ach, pani Gimble! Biuro spedycyjne “Gimble i Synowie". Wczoraj wynajęła u nas wszystkie pomieszczenia n – a najwyższym piętrze. Zdaje się, że jest w trakcie urządzania. Zaraz panią połączę…

– Pójdę sama! – Portier udzielił jej cennych informacji, ale gapił się tak bezczelnie, że nie miała zamiaru kontynuować rozmowy.

– Starowinka robi interesy z rozmachem. Od roku ten lokal, ze względu na koszty, świecił pustką… A może byśmy gdzieś razem wpadli na lunch?

– Może jutro – powiedziała Brigitte i wycofała się na ulicę. Popatrzyła na szklaną ścianę, na której szczycie Priap wił sobie gniazdo, na pewno w żadnym zbożnym celu. Ale może się myliła? Niemożliwe. Musiała wierzyć swojej intuicji.

Zresztą intuicja starała się nie zawieść pokładanego w niej zaufania. Zaprowadziła pannę Leblanc szybko do biura usług detektywistycznych “Burt White, V piętro, od windy w lewo". Wewnątrz, w promieniach jarzeniówek, wygrzewała się tęga blondyna, która od razu obrzuciła Brigitte, a może tylko jej farbowane włosy nieprzyjaznym spojrzeniem.

– Do kogo?

– Do pana White'a. Mój przyjaciel…

Ale sekretarka nie miała czasu ani ochoty zajmować się czyimkolwiek przyjacielem, zwłaszcza że całą jej energię pochłaniało malowanie paznokci.

– Szefa nie ma. Będzie za cztery godziny…

– Ale to pilne. Czy można by go gdzieś znaleźć?…

– Nie można by. Poczekalnia jest obok.

Weszła, usiadła. Miała sporo czasu, aby śledzić wskazówki ściennego zegara wolno, ale konsekwentnie postępujące naprzód. W pewnym momencie, gdy sekretarka leniwie, jak tłusty kot, zanosiła jakieś papiery do gabinetu, Brigitte udało się zajrzeć do wnętrza. Za szerokim jak Champs Elysees biurkiem znajdował się fotel, a za fotelem z jednej strony statuetka Temidy, z drugiej kopia Madonny Sykstyńskiej.

Panna Leblanc poczuła z otuchą, że znalazła się we właściwym miejscu.

Dzień miał się ku końcowi. Szczyty górskie łapały jeszcze trochę światła, ale w dolinie zapadł zmrok, rozświetlany dziesiątkami drobnych, ciepłych iskierek. Pod każdą krył się jakiś pokoik, jacyś ludzie, najczęściej dwoje ludzi.

Anita, jakby chcąc zrekompensować Meffowi cały dzień spędzony osobno, zaproponowała wieczorny spacer. Z narciarskich wyczynów wróciła, dopiero gdy zapadł zmierzch, na szczęście Norweg został w tyle, na jakimś ostrym zjeździe.

Co się odwlecze, to nie uciecze – pomyślał Meff, ale natychmiast zastanowił się nad względami bezpieczeństwa. Na poddaszu był w zasadzie nie zagrożony. Mansarda Norwegów i jakiegoś małżeństwa z dzieckiem znajdowała się na końcu niesłychanie skrzypiącego korytarza. Okno wychodziło na jedyną drogę prowadzącą do pensjonatu. W każdej sytuacji pozostawało dość czasu, aby zniknąć, zapaść się pod ziemię czy użyć piekielnego ognia, którego zastosowania nie wzbraniała żadna z międzynarodowych konwencji. Ale spacer? Cienie zrobiły się gęste, nieprzyjemne… Za każdym krzaczkiem mógł się ukrywać funkcjonariusz konkurencji albo egzorcysta…

Fawson wybrał rozwiązanie kompromisowe, to znaczy wyszedł z pensjonatu, ale już na pierwszym schodku potknął się i zjechał po dwunastu stopniach, wywijając po drodze podwójne salto i spiralę śmierci. Kiedy uniósł się z zaspy, grymas cierpienia wykrzywiał mu twarz. Każde poruszenie nogą wywoływało syk bólu.

– Biedaku! – Havrankova pomogła mu się wygramolić z powrotem. Potem zaprowadziła go do swego pokoju, zrobiła kompres i zgodziła się wspaniałomyślnie na wspólną kolację tu, na górze, przy świecach. Być może zwichnięta noga Meffa zwiększała jej kredyt zaufania wobec mężczyzny.

Za oknem znowu padał śnieg. Portier wspomniał, że komunikacja ze światem zostanie przywrócona najwcześniej rano.

Rozmowa początkowo nie kleiła się. Fawson usiłował skierować ją na tory życia uczuciowego. Mówił, że nie ma nic gorszego niż ludzka samotność…

– Człowiek nigdy nie jest sam – odpowiedziała Anita – zawsze ma Boga (szatan poruszył się niespokojnie) i bliźnich.

– Tak, ale trudno wszystkich bliźnich traktować jednakowo, przeznaczeniem człowieka jest znalezienie sobie drugiego bliźniego, najlepiej płci przeciwnej…

– Tak, człowiek powinien mieć dzieci. Fawson nieomal się zdenerwował.

– Pal sześć dzieci! Człowiek sam potrzebuje szczęścia, przyjemności, rozkoszy, a to w wystarczającej mierze może mu zapewnić tylko drugi, kochający, rozumiejący go człowiek.

Jak żeglarz na lotni rzucił się w głąb błękitnych oczu dziewczyny. Powierzchnia stawów pozostała jednak nieporuszona.

– Potrzebuję cię, Anito!

Dziewczyna zarumieniła się jak gąska na wolnym ogniu.

– Wiem!

– Te parę dni – mówił dalej – potwierdziło to, co i tak przeczuwałem od pierwszej chwili. Jesteśmy dla siebie stworzeni! Człowiek nigdy nie wie, ile jest przed nim życia. Ale to wszystko, co mam, chciałbym ofiarować tobie. Firanki rzęs przysłoniły oczy dziewczyny.

– Zawsze byłem sam. Jeśli nawet istniały pozory, jeśli potrafiłem się oszukiwać, pozostawałem samotny, oderwany od świata, jak mucha zatopiona w bursztynie. Może byłem za słaby, żeby umiejętnie prowadzić walkę, a może nie spotkałem nikogo takiego jak ty. Bywało, potrzebowałem pomocy, ale nikt się nie zjawiał.

Teraz diabeł przemawiał zupełnie jak dawny, najdawniejszy Meff ze swego przedczartowskiego okresu.

– W czym mogę ci pomóc, powiedz? – spytała spokojnie Anita.

Rzeczowość zabija nastrój. Meff zamilkł. Coś w nim zadrgało, strach, że być może cała rozmowa odbywana jest za późno, że dusza Anity pozostanie dla niego zawsze niedostępna jak szczyt pobliskiego Matterhornu.

– Jesteś bardzo miły – dziewczyna trąciła go ręką – ale bardzo się różnimy.

– Różnice zbliżają bardziej od podobieństw! Zresztą wszystko znajduje się w dialektycznym rozwoju. Pozwólmy rozwijać się naszym odczuciom.

– A może zjemy coś, zanim wszystko wystygnie? – zapytała Havrankova.

Parokrotnie krążył jeszcze dookoła tematu niczym drapieżca wokół pasącej się zwierzyny. Rozumiał, że ma do czynienia z osóbką, która wszelkie przyjemności przenosi na czasy po ślubie, i to kościelnym, co z braku czasu, a także w związku ze specyfiką funkcji Meffa, było niewykonalne. Niemniej oświadczył się.

Dziewczę dobry kwadrans nie potrafiło wymówić słowa, a potem powiedziało:

– To niemożliwe!

Fawson wystąpił z zapewnieniem, że nie chodzi mu o związek natychmiastowy, może poczekać, choć osobiście lubi w tych sprawach spontaniczność, wystarczy, jeśli od tej chwili będzie mógł uważać ją za swoją osobistą narzeczoną.

Milczała.

– A może masz kogoś, jesteś w kimś zakochana?! Pokręciła głową tak energicznie, że jasne loki rozsypały się po szczupłych ramionach.

– W czym więc problem? Dlaczego? Boisz się mnie?

Była w tym momencie taka zafrasowana, smutna, bezbronna i dosłownie święta, że rzuciłby się na nią nie bacząc na nic, gdyby nie piskliwy dźwięk wydobywający się z zegarka. Za kwadrans dziesiąta. Pora przygotować się do decydującego seansu.

– Mam pilną międzymiastową – powiedział – ale wrócę!

– Lepiej nie – zabrzmiał cichy głos dziewczyny – zmęczył mnie ten dzień i chciałabym się położyć, a poza tym twoja noga… Dobranoc!

Nieoczekiwanie musnęły go ciepłe i pachnące świeżością usta. A potem drzwi zamknęły się energicznie.