– To dlaczego dziś zrobiliście wyjątek?
– Kazali, to pojechałem – przemówił dotychczasowy niemowa – a panu radziłbym…
Dalsze słowa zagłuszył gwizd pary. Pociąg ruszył i jeden jedyny wagonik merdający za archaiczną lokomotywą prędko zniknął w głębi doliny.
Trudno było określić godzinę. Szarość mogła być równie dobrze dżdżystym rankiem, ponurym południem czy paskudnym wieczorem.
Jak okiem sięgnąć, ściany lasu, nigdzie człowieka, którego można by spytać o drogę lub chociaż godzinę. Zegarek podróżnego – najnowszy seiko z kalkulatorem, radiem i telewizorkiem, gwarancja 250 lat – parę godzin temu stanął i ani drgnął, głuchy na prośby i walenie o kant ławki.
Na kartce z adresem widniała nazwa stacyjki, zgodna z wypłowiałym szyldem, i krótka uwaga: “Dalej prosto!"
Ruszył więc przed siebie, tym bardziej że od stacji odchodziła tylko jedna droga, a właściwie ścieżka, kiedyś asfaltowa, a obecnie porośnięta kępkami rzadkiej trawy. Drogi najwyraźniej używano nieczęsto. Mostek nad potokiem zarwał się pod brzemieniem lat. Sam trakt wił się mozolnie, wspinając się ku górze. Na jakimś garbie przecinała go inna ścieżka. Meff stanął zdezorientowany. Niby w zaproszeniu było napisane – prosto, ale kto wie, co autor miał na myśli?
Zamyślenie przerwał szelest i na bocznej przesiece ukazał się mężczyzna na rowerze damce, z fuzją przewieszoną przez plecy i zającem dyndającym u pasa.
Na widok podróżnego zwolnił i ukłonił się, a w oczach pojawiły się iskierki niepojętego zdziwienia. Potem pochylił głowę i popedałował dalej. Za panem, którego okoliczności nakazywały uznać za kłusownika, pojawił się pies, wesoły wielorasowiec. Meff lubił zwierzęta, wyciągnął więc rękę. i stało się coś zaskakującego – brytan skulił się, jakby smagnięty niewidzialnym pejczem, i głucho wyjąc popędził w krzaki.
Nagle zapadł zmierzch.
Nagle, bo na krótko przed zmrokiem niebo przetarło się chyba tylko po to, by ciemność spłynęła intensywniej. Meff tylko westchnął. Prawie nie widział ścieżki. Latarka została w zagubionej walizce. Gdzieś odezwał się puchacz. Szlak dawał się rozpoznawać wyłącznie po jaśniejszym pasemku nieba nad głową. Naraz ciemność stała się jeszcze głębsza. Coś uderzyło Meffa w twarz, coś dyndającego, nieprzyjemnie wilgotnego i pachnącego skórą. To coś wisiało na sznurze zwisającym z gałęzi.
– Moja torba!
Poczuł się raźniej. Tak raźnie, że nie zadał sobie pytania, w jaki sposób jego bagaż, który zniknąć musiał na którejś z wcześniejszych stacji, zdołał wyprzedzić go w tych zalesionych górach, W środku wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Teraz, w świetle odzyskanej latarki, odczytał koślawy napis na kartce papieru, którą ktoś przypiął do uchwytu: “Jeszcze jest czas, zawróć!"
Podróżny wzruszył ramionami. Postąpił krok naprzód i naraz zalały go potoki światła i przygwoździły krótkie, acz treściwe słowa:
– Stać! Nie ruszać się! Ręce do góry!
Szpakowaty z trudem taił zdenerwowanie. Większość współpracowników nigdy nie widziała szefa w równie złym humorze. Zresztą prawdę powiedziawszy, ostatnimi czasy widywali go rzadko. Ich kontakty ograniczały się do wspólnego spędzania świąt i akademii.
– Stało się źle, że dowiedzieliśmy się o fakcie z opóźnieniem. Co gorsza, jak dotąd, nie udało nam się go zatrzymać. A przecież nie powinien opuścić w ogóle kontynentu.
Albinos siedzący na rogu stołu poruszył się niespokojnie.
– Mamy spętane ręce – rzekł – obowiązuje przecież ten nieszczęsny zakaz stosowania przemocy bezpośredniej! Inaczej strąciłbym jego samolot albo…
– Wiesz, że to są zasady, które nie zależą ode mnie – Szpakowaty rozłożył bezradnie ręce i nogi – kto mógł się spodziewać. A co ty o tym sądzisz?
Wezwany do odpowiedzi pulchny cherubinek w drucianych okularach poderwał się z miejsca jak za ukłuciem pinezki.
– Nie ma co ukrywać! Od lat zajmowaliśmy się bardziej sprawozdawczością niż interwencją. Oczywiście, mieliśmy określone sektory pod obserwacją, ale nic się nie działo. Niektórym kolegom zaczęło się wydawać, że tak już będzie zawsze, i praktycznie nie braliśmy pod uwagę możliwości, że nagle ruszą do działania…
– Przestańmy biadolić! – przerwał szef. – Mówmy o faktach. Wezwanie dotarło do adresata trzy dni temu. Wiemy, kto go wezwał, dokąd, nie mamy pojęcia natomiast, w jakim celu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że szykują coś paskudnego. Ze wstępnej analizy akt wynika, że nie jest to człowiek przypadkowy, a cała akcja może być najpoważniejszą próbą, na jaką nas wystawiono od wielu lat.
– Kryptonim “Trzy szóstki"? – spytał Albinos.
– Może nawet “Sześć szóstek". Kabaliści mówią o niekorzystnych koniunkcjach ciał niebieskich, pola przewidywań pesymistycznych pokrywają się… Oczywiście, to tylko najgroźniejsza hipoteza, ale nie możemy jej wykluczyć.
Zapadła cisza. Kilkunastu młodych pracowników, zgromadzonych wokół stołu, utkwiło oczy w szefie. Niektórzy zresztą pospiesznie przywoływani z odległych placówek, widzieli go po raz pierwszy. Ten spojrzał na zegarek.
– Aktualnie powinien znajdować się już w pobliżu celu. Jakie mamy możliwości wariantu C – 67?
– Praktycznie żadnych – odpowiedział Albinos. – Linię interwencyjną uruchomiliśmy pół godziny za późno.
– Zatem pozostaje ewentualność P – 94. Opóźnić przynajmniej częściowo działania przeciwników, dopóki nie zorientujemy się w ich zamiarach.
– A gdyby tak D – 8? – zapytała nagle milcząca dotąd blondynka.
Szpakowaty tylko pokiwał głową.
– Minęły czasy, kiedy byliśmy wszechmocni. Nasze możliwości skurczyły się. Ponadto obowiązuje dyrektywa nr 5 zabraniająca ujawniania się bezpośredniego. Możemy działać wyłącznie poprzez pośredników, a na kim można dziś polegać?
– Czy moglibyśmy przynajmniej dowiedzieć się, jak wygląda ten człowiek? – odezwała się szczupła rudawa.
– Proszę bardzo – powiedział szef. W owalnym pokoju przygasło światło, na obraz przedstawiający Sąd Ostateczny (Szpakowaty bardzo go lubił) opuściło się płótno ekranu. – Projekcja, proszę!
Zdjęcia robiono zapewne z ukrytej kamery. Parę ujęć z ulicy, z dworca lotniczego, z biura. W sekwencji biurowej obok mężczyzny występowała kobieta. Mężczyzna po trzydziestce, ciemny blondyn w okularach, rozluźnił krawat. Kobieta, oparta o biurko, unosiła spódniczkę…
– Starczy! Wstrzymać projekcję – zadecydował Szpakowaty.
Trzymanie rąk wysoko ponad głową nie jest ani miłe, ani wygodne, zwłaszcza jeśli w oczy bije światło reflektora, a obcy głos brzmi rozkazująco i stanowczo. Głupia sytuacja! Meff upuścił świeżo odzyskany neseser i zmrużył oczy. W krąg światła wszedł mężczyzna, który mimo tubylczej fufajki i gumiaków wydał się podróżnemu dziwnie znajomy. Ależ tak! Portorykańczyk, doręczyciel koperty. Tu, w tej górskiej, środkowoeuropejskiej głuszy? Południowiec sprawnie obmacał Amerykanina, wyłuskał mu spod pachy broń i pchnąwszy go energicznie w plecy, zakomenderował:
– Idziemy!
Reflektory pogasły. Mimo to nie zapadł kompletny mrok, parę metrów dalej zamajaczyła furtka, a za nią niski, brzydki dom z siporeksu, którego pretensjonalne schody (lastriko) oświetlała jedna żarówka na drucie. Na schodach stało jeszcze dwóch smagłolicych, chyba bliźniaków rzekomego Portorykańczyka, przy czym, mimo identyczności rysów, jeden był odrobinę bardziej żółty, a drugi dwa tony czarniejszy.
Weszli. Już od progu uderzył przybysza zaduch dawno nie wietrzonego wnętrza. Bukiet woni wzbogacał dodatkowo odór medykamentów oraz lekko odczuwalny, acz wszechobecny zapach siarki. Cały budynek wypełniała jedna obszerna izba z rozwalonym wyrem, na którym Meff dostrzegł śpiącego psa. Kuchnia musiała mieścić się w przybudówce. Na głos kroków wychynęła z niej baba w halce, rozczochrana, w wieku nieokreślonym, ale płci intensywnej.
– Niech siada – rzekła łamaną angielszczyzną, podając przybyłemu szklankę pełną przejrzystej cieczy.