Изменить стиль страницы

– Powtarzam, wasza opowieść nie trzyma się kupy. Twierdzicie, że nazywacie się Meff Fawson, i to się jeszcze zgadza z dokumentem, podobnie jak narodowość i miejsce zamieszkania. Ale na tym koniec. W waszym paszporcie brak nawet stempla stwierdzającego przekroczenie granicy… – ciągnął sierżant.

– Ktoś musiał zapomnieć przystawić…

– Mało prawdopodobne. Twierdzicie też, że przybyliście do swego stryja. Konkretnie, dokąd?

– Stryj mieszka tam w lesie w takim domu z pustaków…

– W tym sęk, obywatelu, że w całej okolicy nie ma nikogo o nazwisku choćby zbliżonym do waszego, na terenie zaś, w którym przebywaliście, znajduje się od lat rezerwat ścisły i nie ma żadnych zabudowań. A jak wygląda ten wasz stryj?

– No, starszy szczupły jegomość w wieku stu czterdziestu dwu lat. Ale w papierach ma osiemdziesiąt jeden – ożywił się Meff. – Żyje, chyba bez ślubu, z kobietą o imieniu Beta. Brunetka, w zależności od ubioru wygląda na trzydzieści bądź na sześćdziesiąt lat…

Sierżant i ten młodszy wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Dalej upieracie się przy zeznaniu, że nie przywiózł was autobus?

– Nie, przyjechałem pociągiem. Śmieszną archaiczną ciuchcią. Tego dnia maszynista pojechał dalej niż zwykle. Miejscowość, w której stanęliśmy, nazywała się chyba tak. – Napisał nazwę na kartce papieru.

– I chcecie, żebyśmy w to uwierzyli?

– Tak było.

– Obywatelu, czy raczej, panie Fawson. W naszym regionie nawet kłamać trzeba umieć. Kolejka, o której mówicie, kończy swój bieg dziesięć kilometrów wcześniej.

– Ale tym razem pojechała dalej!

– To niemożliwe.

– Dlaczego?

– Pozwólcie ze mną. – Sierżant przeprowadził Meffa do tylnego okna strażnicy. Rozciągał się z niego widok piękny, choć bez przesady. Teren ostro opadał w dół, przechodząc w zagajnik, który kończył się nad brzegiem rozległego, chyba sztucznego jeziora.

– Stacja, na której rzekomo pan wysiadł, znajduje się mniej więcej pod wschodnią zatoką zbiornika. Tamę postawiono dwadzieścia lat temu.

Zamęt w głowie Meffa narastał zamiast maleć. Czyżby tam, w pociągu, doznał udaru, amnezji, może ktoś rzucił na niego urok? Fakty świadczyły, że całą dobę musiał być nieprzytomny i pogrążony w halucynacjach.

– Jeszcze wczoraj zgłosiła się do nas pasażerka pociągu, obywatelka Hortensja G. Zeznała, że jakiś cudzoziemiec, tu podała pański rysopis, indagował ją o drogę do granicy…

– Może taka czerniawa, w chuście, z bagażem owiniętym w koc? Doskonale ją pamiętam. Wysiadła na przedostatniej stacji.

– Znów wyrażacie się nieprecyzyjnie. Wysiadła razem z panem na ostatniej stacji…

A więc sen. Jednak sen i Dzięki Bogu! Pal sześć idiotyczny czek, pieniądze, wszystkich diabłów. Trzeba jak najszybciej wyplątać się z tych nieporozumień, wrócić do domu i pójść do dobrego psychiatry.

Cudzoziemiec przymknął oczy. Ale kiedy je otworzył, jego wzrok, przemierzywszy ścianę strażnicy, zatrzymał się na jednej z wiszących tam fotografii.

– To! To! – wrzasnął niemal bezwiednie.

– Zgadza się. To jedna z ostatnich fotografii zatopionej stacji. A ten mały szkrab w koszuli to ja – rzekł z uśmiechem sierżant. – Ale zaraz! Skąd pan, jako cudzoziemiec, który nigdy nie bawił w naszych stronach, może wiedzieć, jak wyglądała stacja?

Znowu zrobiło mu się gorąco. Od czasu kiedy przez pomyłkę zakradł się w nocy do sypialni matki swej sympatii, w czym zorientował się dopiero rano, nigdy nie znalazł się w większych tarapatach. Tymczasem podoficer wywlókł ponownie sprawę broni znalezionej przy podróżnym. Kto mu ją dał, a w jakim celu, czy zamierzał jej użyć?

– Pistolet miałem cały czas ze sobą od chwili wyjazdu z domu.

Sierżant nieomal wybuchnął śmiechem:

– Nie symulujcie zidiocenia, mister Fawson. Pańskie zeznanie stawia kropę nad,,ś" w naszym śledztwie. Mamy najlepszy dowód nielegalnego przekroczenia przez was granicy, wwóz broni jest do nas surowo zakazany, i niemożliwy!

– Ale daję słowo!… Przecież gdybym kłamał, podałbym jakieś inteligentniejsze wykręty. A poza tym, co ja bym tu robił?

– Moglibyście chcieć nielegalnie przekroczyć granicę – zauważył młodszy, w sumie bardziej dla Meffa życzliwy, cały czas zerkający z nie tajonym łakomstwem na sztruksowy garnitur cudzoziemca.

– Po co miałbym nielegalnie przekraczać granicę, skoro mam ważny paszport na wszystkie kraje świata?

– Kto was tam wie. Może szpiegowaliście?

– A co tu jest do szpiegowania?

– Więc jednak wiecie, że nic… – podskoczył sierżant.

– Wiem, że nic nie wiem! Tak jak Sokrates.

– Kto? – zainteresował się młodszy funkcjonariusz i szybko zapisał nazwisko.

– Sokrates! Taki Grek!

– A więc mieliście jeszcze wspólnika. Też cudzoziemca. Sami widzicie, im dalej w las, tym więcej dowodów obciążających.

– Ależ on dawno nie żyje! – z rozpaczą wykrzyknął Meff.

Żołnierze wymienili znów porozumiewawcze spojrzenia, i zamilkli. Skoro w sprawę zamieszany był trup, musiała być ona jeszcze poważniejsza.

Od strony drogi ozwał się stłumiony warkot.

– Nareszcie jadą – ucieszył się młodszy przesłuchujący.

Warkot ucichł przed strażnicą, ozwały się jakieś głosy. Ktoś zameldował: “Jest tu obok, panie majorze", i do pokoju wszedł zwalisty mężczyzna w mundurze.

– Gdzie szpieg? – rzucił krótko, bez powitań, do wyprężonych żołnierzy.

– Tu jest, panie majorze! – odpowiedzieli chórem.

– Zabieram go ze sobą – powiedział oficer zbliżając się do Meffa. Mundur ledwo mógł pomieścić przysadziste cielsko, a nalana śniada twarz wydała się Fawsonowi dziwnie znajoma.

– Tylko dlaczego przyjechał pan major, skoro uprzedzali o przyjeździe kapitana? – spytał nagle sierżant.

Tajfun “Iwan", który w i995 roku spustoszył zachodnie wybrzeża Kalifornii, miał znacznie mniej dynamizmu niż rozsypujący się oficer. Meff zdążył poznać mechanizm syntezy diabelskich pomocników, teraz był świadkiem analizy czy, jak kto woli, rozmnażania przez podział. Przezornie usunął się na bok. Nie minęło pół sekundy, a trzej czarni funkcjonariusze piekieł przystąpili do działania. Żółciejszy obalił za pomocą karate sierżanta, czarniejszy znokautował żołnierza, a najbielszy porwał za rękaw Fawsona, wydając przy tym najbardziej zrozumiałą komendę świata: “W nogi!" Wypadli ze strażnicy, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Wartownik padł rażony bykiem. Motor z przyczepą czekał o parę kroków. Niestety. Od strony centrum wsi widać było unoszący się tuman kurzu. Widocznie nadjeżdżał autentyczny kapitan.

– W las! – wrzasnął czarny.

W trójkę wpadli między młode świerczki. Żółty, zostawszy nieco z tyłu, wydobył nie wiedzieć skąd automatyczny pistolet i omiótł serią drogę. Dwie pasące się na niej gęsi podniosły skrzydła do góry, ale nie uchroniło to ich przed egzekucją. Meff biegł, nie zadając żadnych pytań. Widział, jak czarniawy wymachuje jego jakimś cudem odzyskanym neseserem. Biały, gdy przystanęli na chwilę paręset metrów dalej, wetknął Fawsonowi plik papierów.

– Uważaj, tam są wszystkie listy.

A potem znów popędzili w dół. Do trzasku gałęzi za nimi i okrzyków goniących żołnierzy, których musiało być więcej, niż można by się spodziewać, doszło nieprzyjemne ujadanie. Ktoś spuścił psy.

Meff lubił zwierzęta, ale bez przesady. Oszołomiony, ogłupiały natłokiem wydarzeń, biegł dysząc przeraźliwe za tym najczarniejszym, torującym drogę przez zarośla.

– Co ze stryjem? – zapytał podczas kolejnego postoju. – Nie żyje?

– Wykonał zadanie i został na własną prośbę odwołany na Dół – rzekł białawy. – Teraz wszystko jest na pańskiej głowie.

– A Beta?

Czerniawy roześmiał się, ukazując równe ciemne zęby.

– Wpadła mu w oko, filut…

– Pospieszcie się – wrzasnął żółtek – okrążają nas!

– Nie jestem dobry na długie dystanse – zwierzył się Meff.

– To już niedaleko.

Raptownie ściana krzaków rozdarła się i Fawson zahamował, łapiąc powietrze jak odcedzona z wody ryba. Byli na brzegu retencyjnego zbiornika. Lustrzaną powierzchnię marszczył lekki wietrzyk. Jak okiem sięgnąć – ani łódki, pontonu czy choćby kawałka drewna.