– Nie najlepiej pływam! – zawołał podróżny.
– Drobiazg – skomentował żółty, który wyglądał na najbardziej przedsiębiorczego z całej trójki. – Chodźcie, chłopaki!
Kolejny trick przypomniał Meffowi jego ulubioną zabawkę, klocki “Lego". Okazało się, że piekielni aktywiści mogą łączyć się również wzdłuż. W mgnieniu oka czarny wskoczył na białego, na czarnym uplasował się żółty, ciała ich zrosły się błyskawicznie, tworząc coś w rodzaju węża morskiego z ludzką głową.
– Siadaj na nasz kark! – padło polecenie.
Posłuchał. “Samotrzeć podłużny" błyskawicznie wsunął się do wody i bystro jął pruć chłodną toń. Kiedy znajdowali się pośrodku akwenu, ścigający wypadli na brzeg i bezradnie kręcili się po łące. Ktoś strzelił, lecz chybił paskudnie. Pierwszy człon węża uniósł na pożegnanie rękę, układając palce w kształt, który jednym przywodzi na myśl playboyowskiego króliczka, dla innych zaś jest symbolem zwycięstwa.
Albinos spotkał Pucołowatego w stołówce. Cherubinek, zaczytany w lekturze najnowszej publikacji Tofflera, nawet nie zauważył, że jego łyżka od pięciu minut omija talerz, wykonuje jałową ewolucję w powietrzu i przenosi pustkę do ust. Inna sprawa, że różnica z punktu widzenia gastronomicznego była niewielka – dziś na obiad zaaplikowano pracownikom zupę “nic".
– I co o tym myślisz? – rzucił białowłosy, którego wąskie wargi nadawały twarzy pewien wyraz bezwzględności.
– Sądzę, że o losie ludzkości w ostatecznym rozrachunku zadecyduje psychologia, a nie ekologia – odrzekł zapytany, nie zaprzestając bezpłodnego wiosłowania.
– Myślę o tej paskudnej aferze z mister Fawsonem – Albinos bezceremonialnie wyjął książkę z rąk zajadłego czytelnika. – Czytałeś raporty?
– Czytałem. Manewr 94 pod tytułem “Ostrzeżenie" poniósł klęskę. Doszło do spotkania.
– Nie znasz jeszcze iskrówki na temat korekt. Próba nadania całej sprawy miejscowym organom spaliła na panewce. Wymknął się.
– Po raz kolejny nie doceniliśmy faceta! Zresztą, pracując takimi metodami…
– O to to to! – ucieszył się Albinos i przysunął bliżej kolegi. – Powiem szczerze, metody naszego staruszka są, lekko mówiąc, anachroniczne. Świat poszedł naprzód, kwitnie gwałt i przemoc, korupcja i terror, a my posługujemy się metodami świętego Franciszka! Tu trzeba raczej ręki Savonaroli lub Torquemady…
– Cii… – Pucołowaty rozejrzał się niespokojnie. – Wiesz, że stary nie lubi wspominać tych ubolewania godnych błędów i wypaczeń.
– Ale mam rację?! Co?
– Prywatnie muszę ci przyznać. Ale…
– Mówmy szczerze, braciszku, jeśli dalej będziemy grali, tak jak gramy, ani się obejrzymy, a nie będzie w co grać…
– Nie powinienem słuchać tych herezji.
– Ale w duchu przyznajesz mi rację?
– Rozmawiaj o tym z szefem, nie ze mną. Może chcesz trochę zupy?
– Dziś poszczę. A szefa łatwo się nie przekona. Mam zresztą inny pomysł.
– To znaczy?
– Wykazać własną inicjatywę!
Blondyn o twarzy cherubinka wstał tak gwałtownie, że wszystkie pracownice, przy sąsiednich stolikach, pochłonięte spożywaniem dietetycznego kisielu, odwróciły głowy.
– Czy wiesz dokładnie, co mi proponujesz?
Albinos nic nie odpowiedział, tylko pociągnął go za ramię, w korytarzu zaś począł zdanie po zdaniu wyłuszczać własną koncepcję.
– Pamiętaj, jeśli się uda, rozgrzeszą nas ze wszystkiego, i to dwa razy.
Meff spał źle. Dręczyły go koszmary. Oto stąpał po wielkich, położonych na płasko żaglach, tak silnie naprężonych, że prawie nie uginających się pod stopami, i nagle, patrząc pod nogi, dostrzegł na tkaninie olbrzymią ilość rudawych plam, identycznych jakie wywołuje płonąca za – pałka zbliżona od spodu do kartki papieru. Plamy rosły, już po chwili języczki ognia przeskoczyły na drugą stronę. Całe żaglowe pole pokryło się setkami symetrycznie ustawionych zniczy. Zerwał się wicher. Kłęby dymu układały się to w gigantyczną postać Bety, to przypominały trzech czarnych, to wreszcie otaczały Meffa zwartym kręgiem. Płótno pękało, jak wydzierane z arkusza znaczki pocztowe. Ogień ciął materiał na coraz mniejsze kawałki, które jak tafle kry zaczynały kołysać się w powietrzu, potem tonąć. Fawson usiłował biec, przeskakiwać z płachty na płachtę, goniony cygańską muzyką i robactwem, które, ścigane ogniem, zaczęło wypełzać spod płachty i wspinać się na jego nogi. Daleko w dole przelewały się dziwne fale, unosząc się coraz wyżej i wyżej. Co mógł oznaczać ten sen? Rozpad systemu wartości? krach pewnej naciągniętej koncepcji? zapowiedź zagłady?
Nagle Meff spostrzegł, że oszalałe fale nie są wodą, lecz rozpaloną lawą. W lawie tej kraulem przedzierało się kilkudziesięciu nieszczęśników. Każdy z nich miał w zębach sznur. – Wio, wista wio – odzywał się z tyłu znajomy rechot. To stryj sunął w kostiumie kąpielowym na nartach piekielnych, niczym Amfitryta ciągniony przez zaprzęg potępionych. A kawałki płótna opadały coraz niżej.
– Prosimy zapiąć pasy, nie palić.
Podróżny poderwał głowę. W perspektywie majaczyła sylwetka wieży Eiffla. Samolot podchodził do lądowania w Paryżu.
To, co działo się przez ostatnie kilkanaście godzin, było jeszcze bardziej niezwykłe niż happening poprzedniej nocy. Niezwykłe poprzez swoją całkowitą normalność. Na drugim brzegu jeziora czekał na uciekinierów zaparkowany samochód. Czarni przekształcili się natychmiast w jednego grubego szofera w liberii, który nie zwlekając zapuścił silnik. Z polnej ścieżki wypadli na zwykłą drogę, ze zwykłej drogi na szosę pierwszej kolejności odśnieżania, ale akurat była jesień i nikt nie odśnieżał. Nikt ich też nie ścigał. Parokrotnie na rogatkach miast mijali posterunki o niejasnej przydatności. Jak wyjaśnił kierowca, obliczały one dla celów statystycznych rozwój motoryzacji na drogach, i znów ich nikt nie zatrzymał. Być może samochód posiadał jakieś szczególne znaki rejestracyjne albo po prostu mieli szczęście.
Fawson przeważnie milczał. Co zresztą miał powiedzieć, że się bardzo cieszy z funkcji dyżurnego szatana albo że prosi o zwolnienie z tego stanowiska? Przede wszystkim nie wiedział, w jakiej zależności pozostawał wobec niego diabelski “Samotrzeć". Niby jego podwładni, ale ustawicznie zachowywali się, jakby wszystko wiedzieli lepiej, i pewnie wiedzieli.
– Ale wdepnąłem! – powtarzał sobie po raz milionowy, chociaż w gruncie rzeczy nie bardzo jeszcze wierzył w realność sytuacji. Wietrzył żart, trick, kawał. Żyjąc trzydzieści pięć lat jako ateista, materialista i realista, nie dopuszczał do świadomości przeszeregowania na funkcjonariusza średniowiecza. Ciągle żywił nadzieję, że lada moment obudzi się albo gdzieś z zaświatów wypłynie napis: “Koniec filmu".
Ale nie wypłynął. Czarni opowiadali sobie jakieś rubaszne kawały, których nie rozumiał, dotyczyły bowiem stosunków w owym dziwnym kraju, którego miał nadzieję nigdy więcej nie odwiedzać. Z tego, co obserwował po drodze, najwięcej było w nim kominów, pomników, kładek przerzuconych nad drogą i haseł. Niektóre zaskoczyły go swą poetyckością. Ot, wykuty w ścianie napis: “Chodniki dla pieszych" albo: “Lepsze pojutrze od lepszego jutra" czy wreszcie: “Żeby droga była drogą". Po dłuższym namyśle Meff uznał te napisy bądź za naturalne przejawy folkloru, bądź za zabiegi kabalistyczne, mające dogonić złe siły, co przywodziło mu na myśl tybetańskie młynki, mielące teksty modlitwy. W miastach, mimo wczesnego popołudnia, zdumiewała olbrzymia liczba ludzi tłoczących się na chodnikach i ustawionych w długich rzędach bezczynnie wzdłuż ścian.
Jakież tu musi być nieprawdopodobne bezrobocie! – pomyślał.
Niepokój budziła w nim kontrola graniczna ze względu na brak stempla w paszporcie i walizkę pełną pieniędzy. Czarni przepakowali mu cały bagaż w toalecie, nalegając wszakże na odpalenie im jednej trzeciej gotówki, czego zdecydowanie odmówił.
Aliści przejście przez ucho igielne kontroli i wyceny udało się dziwnym trafem. Pieczątka w paszporcie znajdowała się we właściwym miejscu, walizka zaś była wypełniona pełnym zestawem miejscowych liści. Meff, nie mniej zaskoczony niż celnik, błyskawicznie stwierdził, że pragnie wykorzystać wywożoną kolekcję w doktoracie pod tytułem “Elementy listowia w ornamentach sztuki europejskiej, na tle zielonym".