Изменить стиль страницы

– Największe wydarzenie od stworzenia człowieka, i ja, Meff Fawson, mam tego dokonać. Rewelacja!

W Tasch zostawili samochód na parkingu. Piekielny Rewizor zapłacił tylko za dwie doby, nie zamierzał bowiem marnować pieniędzy, nawet jeśli za dwadzieścia cztery godziny miały się one okazać czymś absolutnie zbędnym. Przesiedli się w kolejkę i już wkrótce, wdychając rześkie górskie powietrze, mogli rozkoszować się majestatyczną panoramą Matterhornu, który akurat wyjrzał z chmur, oświetlany dodatkowo pełnym blaskiem popołudniowego słońca.

– Boże, dzięki Ci, że mogę oglądać Twą potęgę ucieleśnioną w takim pięknie! – zawołała Havrankova.

– Już niedługo – mruknął pod nosem Fawson.

W czasie drogi, w miarę jak szczyty górskie mroziły się w surowej lodówce nieba, zdawało się topnieć serce dziewczyny. Pozwoliła otulić się ramieniem, w momentach zachwytów sama chwytała go za rękę.

Dobrze idzie – cieszył się neoszatan – tylko tak dalej!

W pensjonacie prowadzonym przez dobroduszną jejmość stanęła oczywiście sprawa zamieszkania. Meff miał ochotę na dwupokojowy apartament ze wspólną łazienką, Anita wybrała dwa sąsiadujące ze sobą pokoje na poddaszu, bliskie, ale z zachowaniem pełni pozorów i dobrego tonu. Potem dziewczyna usiłowała namówić Fawsona na krótką wycieczkę, żeby posmakować śniegu. W pobliżu był wyciąg, ale Meff wykpił się bólem głowy, zresztą zbliżała się pora wyznaczona na pierwszy seans łączności. Havrankova ubrała się w śmieszny kolorowy sweterek i wybiegła na dwór.

Chyba już wiem, jak napoczniemy ten specjał – pomyślał Fawson, po czym wyciągnął z walizki pudełeczko i połączył kabelkiem z telewizorem. Przed wciśnięciem włącznika dla pewności wyjrzał na korytarz. Nikogo, jeśli nie liczyć trójki Skandynawów taszczących narty do pokoju w drugim końcu korytarza. Wyciągnął list. Końcówka części porannej była już niestety niewidoczna, natomiast porcja popołudniowa czerniła się lepiej niż pierwszorzędna pasta do butów.

Frank N. Stein siedział w fotelu i z nudów oglądał program telewizji jordańskiej, jak zwykle przedstawiającej materiały o Nowym Mahdim.

Jedna z najniezwyklejszych karier naszej doby rozpoczęła się przed kilkunastu laty, kiedy Muhammad Idrisi, docent na uniwersytecie w Kairze, z dnia na dzień wzgardził doczesnością, rozdał majątek żebrakom i poszedł na pustynię rozmyślać i głosić Słowo Boże. Nie wnikamy, czy powodem była śmierć rodziców i narzeczonej w katastrofie samochodowej, czy własna ciężka choroba, faktem jest, że przez następne lata szlakami karawan i nitkami saharyjskich dróg wędrował były naukowiec, obecny derwisz, utrzymujący się z jałmużny, głosząc rychły kres świata, upadek królestw Coga i Magoga i nastanie nowej ery.

Renesans atrakcyjności islamu nie jest zjawiskiem nowym, wraz z bronią naftową i wzrostem siły krajów arabskich zwyżkowało wydatnie samopoczucie potomków Proroka. Idrisi różnił się jednak od większości “biczów bożych" swego okresu. Był przeciwieństwem Chomeiniego, nigdy nie wymówił słowa “święta wojna", lecz przeciwnie, starał się występować jako anioł dobroci i miłosierdzia. Ganił podział na szyitów i sunnitów, nauczał o jednym Bogu, miłosiernym i wyrozumiałym jak Bóg chrześcijan, który radzi zwyciężać nieprawość cnotą, ateizm cierpliwością, a alienacje solidarnością.

Żadnych wojen! Modlitwa, posty, jałmużna! “Jeden Bóg, Allach, Jedyny i Niezmienny. Nie zrodził nikogo i nie został zrodzony. Nikt nie jest mu równy ani podobny" – oto i całe kredo Muhammada ibn Alego.

Tolerancja bywa często uznawana za słabość, zwłaszcza gdy posuwa się do stwierdzenia, że wszelkiej maści chrześcijanie i Żydzi są zbłąkanymi braćmi, którzy być może dostąpią odkupienia i już po śmierci dozwolone będzie im wymówienie formuły: “Nie ma Boga prócz Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem", co jak wiadomo stanowi przepustkę do raju. Muhammad miał jednak dość osobistej mocy przekonywania, żeby jego tolerancyjność była znakiem siły. Zachowali o niej wspomnienie saharyjscy nomadzi, neofici z Nigerii, pielgrzymi tysiąca szlaków od Mekki do Timbuktu, których Idrisi leczył (był wspaniałym lekarzem, mówiono – cudotwórcą) i nauczał.

Byli i niechętni. Pierwsza próba głoszenia wiary pod Wielkim Meczetem w Mekkce omal nie skończyła się ukamienowaniem. Tępili go urzędnicy, biurokraci odmawiali paszportu. Kilka miesięcy spędził w więzieniu w Oranie z oskarżenia o włóczęgostwo. Był również internowany w Isfahanie za szerzenie pacyfizmu, zawsze jednak znaleźli się tacy. których serca kruszały, i przed prorokiem otwierały się drzwi więzień i kordony granic. Chociaż nadal był jednym z wielu.

Przełom przyniósł pamiętny ramadan zeszłego roku, kiedy jeden z generałów władający państwem arabskim nakazał wydalenie Idrisiego, poprzedzone chłostą. Prorok mu wybaczył, nie wybaczył Allach. Tego samego dnia, gdy biczowano Muhammada, ambitny polityk padł rażony apopleksją na spotkaniu z zagranicznymi dziennikarzami.

Z dnia na dzień otoczyła Idrisiego fala popularności, poczęto spisywać jego cuda, wspominać słowa, które się sprawdziły, ktoś nazwał go Nowym Mahdim.

Były docent, obecnie mąż Boży w skromnej szacie, nie potakiwał ani nie zaprzeczał – gdy udzielał wywiadów, w jego głosie brzmiała słodycz i naiwność. Choć naiwnym nie był. W ciągu minionego roku służył radą i dobrym słowem politykom, a w swych transmitowanych przez mass – media wystąpieniach (osiadł w drewnianym barakowozie w pobliżu Głównego Meczetu w Mekkce) niósł posłanie miłosierdzia i braterstwa, przy czym nie żądał ani zasłon dla kobiet, ani drakońskich kar dla grzeszników. “Allach waży wszelkie uczynki, nie ludziom je oceniać".

Ze swoim różańcem z pestek (subna), w którym każdy z paciorków przypominał jedno ze stu najpiękniejszych imion Allacha, drobny, prawie kruchy, wsparty na pielgrzymim kiju, promieniował mocą, która, mogło się zdawać, nie ma prawa obywatelstwa we współczesnym świecie.

I dlatego Frank N. Stein wcale się nie zdziwił, gdy w pewnym momencie, po serii ostrych zakłóceń na ekranie telewizora sprzężonego z bioprzekaźnikiem, pojawiła się twarz Meffa Fawsona odczytującego polecenie Dołu, aby jutro o świcie zastrzelić proroka w czasie modlitwy na centralnym placu świętego Miasta.

Harmonogram akcji, która miała się zacząć za półtorej doby, został opracowany z precyzją szwajcarskiego zegarka. Pierwszy około godziny piątej nad ranem czasu Greenwich (w Mekkce byłaby akurat siódma) – miał zginąć Wielki Derwisz, co musiało wywołać szal krajów arabskich i natychmiastową blokadę naftową zachodniego świata, zwłaszcza gdy pojmany Frankenstein zezna, że działał na polecenie władz NATO.

Siedem godzin później przyszłaby pora na Mister Priapa. Z bombą atomową własnego wyrobu miał zamknąć się na szczycie jednego z wieżowców Manhattanu i wystosować ultimatum do rządu, domagając się rozwiązania Unii Amerykańskiej, oddania sześciu stanów południowych Murzynom i jednostronnego rozbrojenia, grożąc wysadzeniem miasta ładunkiem stukrotnie silniejszym od tego, który spopielił Hiroszimę.

Na wschodnim wybrzeżu byłaby akurat godzina szósta rano. Dwie godziny później, żeby nie dać wytchnienia opinii publicznej, do akcji wkroczyłaby Topielica – Susy Waters. Już wcześniej nawiązałaby hipnotyczny kontakt z pilotem promu kosmicznego, aktualnie przebywającym czwarty dzień na orbicie okołoziemskiej, zdobywając nad nim władzę i praktycznie wchodząc w jego osobowość. Najpierw zniszczyłaby łączność z Ziemią, uniemożliwiając kontakt z Ośrodkiem Kontroli Lotów w Houston czy gdziekolwiek indziej, a następnie winna przystąpić do własnej akcji na orbicie, polegającej na zbieraniu sztucznych satelitów, należących do konkurencji i stanowiących, jak wiadomo, oczy i uszy ich systemu zaczepno – odpornego.

Prawie w tym samym czasie na północy Pacyfiku Drakula wypuściłby z wynajętego stateczku znaczną ilość ptaków, które poszybowałyby w stronę amerykańskich baz na Aleutach. Niby nic specjalnego, poza tym, że pióra ptasząt miały zostać pokryte metalicznym proszkiem, co na ekranach radarów sprawiłoby złudzenie zbliżającej się eskadry…