Изменить стиль страницы

– Ale skąd ja wezmę tyle ptaków? – jęknął Książę z Karpatów,

,, – Byliśmy przezorni – odczytał Meff odnośny akapit – od piętnastu lat pewien ornitolog pod Sapporo ma stale pełny kurnik polarnego ptactwa i czeka cierpliwie, aż będzie potrzebny. Hasło znacie!"

– Znam – mruknął wampir.

Alarm powinien nastąpić około dziewiątej czasu nowojorskiego i postawić w stan gotowości cały system obronny USA. Siły zbrojne Chin, Indii i ZSRR dzięki woluntarystycznej działalności promu byłyby w fazie alarmu kilka kwadransów wcześniej.

Teraz Meff zwrócił się do Wilkołaka, który zdążył powrócić już w zacisze nepalskie. Kajtek nie ucieszył się z polecenia. Jego zadanie było najtrudniejsze: musiał przebyć Himalaje i na północ od Lhasy wedrzeć się do najbardziej strzeżonej bazy chińskiej, od niedawna wyposażonej w broń balistyczną. Następnie, korzystając z trwającego alarmu, wystarczy spowodować odpalenie paru rakiet, z których jedna obrałaby kurs na bazę Diego Garcia, aby ugodzić flotę amerykańską, druga na Taszkient lub Nowosybirsk, trzecia na miasto Bombaj. W Europie byłaby to pora wieczornych dzienników telewizyjnych.

– Ależ to wywoła wojnę światową! – wykrzyknął osłupiały Kajtek.

– I o to chodzi! – zimno zabrzmiał głos Fawsona. – Czy wszyscy pojęli swoje zadania?

Podawał kolejne informacje, obserwując mocno zbulwersowane twarze współpracowników – udzielał dodatkowych wyjaśnień, przedstawiał sposoby, oczywiście nie zdradzając jednym, jakie zadania otrzymali inni.

Nie rozwodził się szczególnie nad finalnym skutkiem akcji – było to chyba dla wszystkich jasne. Nikt też nie wyraził zaskoczenia ze zmiany szefa z don Diavo!a na Meffa Fawsona. Ustalono kontakt co sześć godzin.

– Mam jedno pytanie – powiedział Frankenstein – co będzie, jeśli z jakiegoś powodu uniemożliwiony zostanie kontakt kanałem biologicznym?

– Odszukam was środkami tradycyjnymi. Póki co, działają telefony i komunikacja…

– Jasne!

O to samo dopytywał Gnom. Odpowiedź Meffa wyraźnie go nie zadowoliła.

– A jeśli nie będziecie mogli wydać poleceń osobiście?… wypadki chodzą po ludziach.

Agent Dołu zamyślił się. Rzeczywiście, pracował sam. A przecież nie można wykluczyć nagłych korekt w trakcie akcji. W zamyśleniu podszedł do okna. W perspektywie zamajaczył mu kolorowy sweterek. Włączył równoczesny przekaz do piątki swych agentów.

– W razie absolutnej awarii posłużę się tą małą głupiutką Anitą. – Skierował na nią oczko mikrokamery – dziecko nie wie o niczym, tym łatwiej może występować jako posłaniec.

– W porządku – dobiegł go głos z paru kontynentów oraz czyjeś lubieżne mlaśnięcie. Puścił je mimo uszu.

– A zatem do dzieła, kochani kolaboranci! Za sześć godzin usłyszymy się ponownie. Zachowajcie ostrożność do ostatniej chwili. Nie zajmujcie się niczym innym, i – zakończył patetycznie – wesołej Apokalipsy!

XVIII.

Wywiad ze stewardesą, która, uwięziona rzekomo w windzie, nie zdążyła na własną śmierć, pokazano w wieczornych wiadomościach. Priap dowiedział się, że sfuszerował. Ponieważ kontakt z szefem miał wyznaczony na godzinę dziesiątą czasu nowojorskiego, postanowił “wyczyścić" teren wcześniej, by móc zameldować o wykonaniu zadania w stu procentach. Niestety, dopiero nad ranem ustalił, w którym hotelu zatrzymała się dziewczyna. Odszukał odpowiedni telefon. Przedstawiwszy się jako reporter “Paris Matcha", zdołał umówić się na wywiad w samo południe w barku na hotelowej antresoli. Miał ze sobą świetną, szybko działającą truciznę, kuzynkę słynnej kurary, wywołującą objawy ataku serca i niewykrywalną tradycyjnymi metodami hematologicznymi. Po seansie łączności i otrzymaniu wszelkich informacji – pomysł z bombą atomową uznał za najlepszy z happeningów, w jakim udawało mu się uczestniczyć – postanowił zlikwidować Brigitte najpóźniej do pierwszej. Następnie miał w planie złożenie wizyty Geraldowi Blake, sfiksowanemu fizykowi, który od czasu rozstania z żoną i Instytutem mieszkał w brzydkiej willi w New Jersey, hodując kwiaty i żyjąc z bombą. Nie, nie z seksbombą. Z bombą atomową. Blake był naukowym geniuszem i schizofrenikiem, co zresztą często chadza w parze. Skonstruowaną własnoręcznie bombę posiadał od paru lat, otaczał ją czcią i szacunkiem, nikomu nie pokazywał i raczej nie miał zamiaru użyć. Starczało mu poczucie władzy nad życiem i śmiercią kilkunastomilionowej aglomeracji.

Gnom nie miał złudzeń, że Blake odda mu swój skarb dobrowolnie, ale nie przewidywał większych komplikacji. Po opuszczeniu rudery, w której koczował (nie była to aż taka rudera, żeby nie posiadać kasy pancernej, zdolnej ukryć biologiczny nadajnik), jako mała garbata staruszka wskoczył do pierwszej z brzegu taksówki, wymieniając nazwę pewnego niezbyt drogiego hotelu na Manhattanie.

Spędziwszy tam kilkanaście minut w damskiej toalecie, wyszedł ku zgorszeniu innych klientek już jako stuprocentowy mężczyzna, wprawdzie garbaty, ale odziany światowo, z mnóstwem sprzętu, który przedtem starannie ukrywał pod spódnicą – z kamerą, fotoaparatem, magnetofonem, notesem. Pozostało najprostsze. Spotkać Brigitte i ją zabić!

Przez cały wieczór i noc Larry Bell zwijał się jak w ukropie. Zatelefonował do szpitala, gdzie zostawił Fantomasza, Hipermana, Mumię i Black Tigera. W ich stanie zachodziła szybka poprawa. Za parę dni, twierdził lekarz, będą mogli wstać. Parę dni. Długo! Instynkt podpowiadał Belfegorowi, że liczy się każda minuta. Gdyby uczniowie byli zdrowi, wyprawiłby ich na cztery strony świata do miejsc, w których zginęły stewardesy, aby wytropić pozostałych wspólników zaangażowanych przez nieboszczyka Diavolo. Tak musi stracić jeszcze co najmniej czterdzieści osiem godzin… No trudno. Zaopatrzył się natomiast w rozmaite akcesoria, mogące być użyteczne w niebezpiecznej rozgrywce – nabył kawałek poświęconej kredy prosto z Rzymu, uzupełnił pojemnik świeżą porcją święconej wody, postarał się o osi – nowy kołek i o różaniec pewnej błogosławionej zakonnicy.

Uzbrajając się metafizycznie, nie zaniedbał działań na wskroś materialistycznych. W sklepie niedaleko Central Parku nabył komplet broni, którą można by było wyposażyć mały oddział Ojca Chrzestnego, zdobył również komplet charakteryzacyjny, pozwalający przepoczwarzyć się przy odrobinie wysiłku w sobowtóra Mister Priapa.

Rano detektyw telefonicznie zaangażowany w Paryżu poinformował Bella, że lekarz odpowiadający rysopisowi podanemu przez Brigitte najprawdopodobniej nazywał się Chastellain i zmarł poprzedniego dnia na nagły atak serca. Było to poniekąd potwierdzenie trafności podejrzeń. Larry polecił sprawdzić wszystkich ostatnich pacjentów doktora i dzwonić z najmniejszymi nawet informacjami.

Belfegor błogosławił przezorność nakazującą mu od lat połowę kwot przekazywanych przez Piekło na Centralny Zakład Naukowy umieszczać na swym prywatnym koncie. Teraz się przydały, był niezależny i miał dość środków na prowadzenie śledztwa. Co się tyczy śmierci czterech stewardes, żadne świeże informacje nie nadeszły, wszędzie łatwowierna policja uznała incydenty za przykre, ale jednak wypadki.

W ciągu nocy Larry spał może pół godziny. Brigitte nie tknął, mimo że ochotę mieli oboje. Nad ranem, pokrzepiając się potężną dawką kawy, przypominającą beczkowóz z płynnym asfaltem, jeszcze raz podsumował posiadane informacje.

Wiedział, że akcję podjętą przez Dół cechuje duży rozmach, a jej wykonawcy nie cofną się przed niczym. Poza tym musiało to być zadanie zakrojone nie na skalę jednego miasta lub kraju – agenci rozrzuceni zostali po świecie jak kulki rtęci z potłuczonego termometru. Do czego jednak zmierzali?

Spróbował swej starej gry skojarzeń.

– Pułapka – mysz, mysz – ser, ser – Anglik, Anglik – brydż, brydż – kontra, kontra – kontra, przeciw – przeciw, za… i w tym momencie przerwał mu zegarkowy brzęczyk. “Za"? To niewiele. Spróbował jeszcze raz: