– Pan Benet? – zapytał.

– O co chodzi?

– Jestem z opieki społecznej.

Chwila konsternacji.

– A ja z ambasady na Marsie – odparł Arch zachowując powagę. Działacze z opieki społecznej ofiarowali mu swoją pomoc jeszcze w więzieniu, ale posłał ich wtedy do diabła. Co jak co, ale nieznajomy nie wyglądał na takiego, który by wrócił z piekła.

– Nazywam się Colins – mężczyzna zignorował zaczepkę, być może uznał za mało istotne podawanie nazwy firmy, którą reprezentował. O ile to w ogóle była firma. Arch Benet milczał.

– Zapraszam pana na krótką rozmowę – podjął Colins. – Za rogiem czeka na nas samochód.

Arch uniósł w górę brwi:

– O czym mamy rozmawiać?

– Ogólnie mówiąc… o pana przyszłości.

– A jeżeli odmówię?

– …Czego?

– Rozmowy.

Skóra na twarzy Colinsa ściągnęła się pod wpływem naprężonych mięśni policzkowych.

– Od chwili, gdy do pana podszedłem, uruchomiłem pewien mechanizm wydarzeń i dalej wszystko musi potoczyć się według planu. Nieodwołalnie. Mogę panu powiedzieć, że plan ten jest alternatywny, a drugi wariant przewiduje śmierć Archa Beneta.

– Coś takiego?! – wykrzyknął odważnie Arch, ale serce zabiło mu silniej.

– Drugi wariant przewiduje, że będzie pan nieboszczykiem – powtórzył Colins.

Cisza, która zapadła po tych słowach, mogła z powodzeniem zapowiadać koniec świata.

– Idę z panem – rzekł Arch zdecydowanym tonem. Zachowywał tym samym przynajmniej pozory niezależności.

Samochód zaparkowany był w cieniu kasztanowca rosnącego przy ulicy nie sąsiadującej z terenami więzienia. Arch pojął, że nawet jeżeli ktoś z obsługi obserwował go podczas rozmowy z Colinsem, nie będzie wiedział do jakiego samochodu wsiedli, nie będzie wiedział, że w ogóle wsiedli do jakiegokolwiek samochodu. Ale nie mógł nic zrobić. Oczekiwał jedynie, że pierwszy wariant planu będzie dla niego korzystniejszy niż drugi.

* * *

Czegoś takiego Arch nie widział jeszcze nigdy w życiu, nie wyobrażał sobie, że w ogóle istnieją takie domy. Salon musiał mieć przynajmniej czterysta metrów kwadratowych! Jeszcze bardziej zdziwił się, gdy spostrzegł, że znajdujący się w centralnej części pomieszczenia basen wcale nie służy do kąpieli. Wodną toń zamieszkiwały najprzeróżniejsze gatunki ryb oraz potwornych rozmiarów żółw, leniwie pływający pośród brudnozielonych wodorostów. Basen otaczał wieniec bogato ornamentowanych kolumienek koloru najczystszego śniegu. Przepych pozostałej części salonu przywodził na myśl pałac z dobrze pomyślanej baśni: rośliny, z których zaledwie dwie czy trzy Arch może kiedyś widział w telewizji, wspaniałe meble, doskonale pasujące kolorystycznie do utrzymanych w jasnoniebieskiej tonacji puszystych dywanów, przeszklone ściany i sufit z podwieszonymi grubymi zasłonami, wszystko utrzymane w doskonałej harmonii, lśniące czystością, pławiące się w słonecznym świetle i oszałamiającym zapachu.

– Zapewne zastanawiasz się w jakim celu chciałem się z tobą widzieć – powiedział mężczyzna o wyglądzie zapaśnika. Tężyzna fizyczna, doskonale skrojony garnitur i silna opalenizna maskowały jego otyłość, charakterystyczną dla bogatych ludzi po pięćdziesiątce.

– Chciał pan-ze mną rozmawiać – w oczach Archa pojawił się zagadkowy błysk.

– Rzeczywiście – przytaknął kpiąco mężczyzna.

Arch wzruszył ramionami. Czuł się nieswojo, ale sądził, że z powodzeniem maskuje to marsowym wyrazem twarzy.

Usiedli przy niskim stoliku, nakrytym bladobłękitnym obrusem.

– Napijesz się czegoś? – zapytał gospodarz.

– Nie pijam alkoholu.

– Przepraszam. Powinienem był się domyślić.

Arch odebrał to jako aluzję do swojego pobytu w więzieniu; w takim miejscu trudno o wyrobienie nawyku picia drinków.

Jak spod ziemi wyrósł przy nich lokaj. Na tacy niósł szklankę z kolorowym płynem.

– A pan…? – spojrzał na Archa.

– Dziękuję Colins – odprawił go gospodarz. – Możesz odejść.

– Colins? – spojrzenie Archa wyostrzyło się. – Tak nazywał się mężczyzna, który mnie tutaj przywiózł.

– Zgadza się. Ja również nazywam się Colins, każdy, kogo spotkasz w tym domu tak się nazywa, nawet kucharka.

– Nie rozumiem…

– To na twoją cześć. Prawdziwe nazwiska nie powinny cię interesować. Jeżeli dojdziemy do porozumienia, dowiesz się, wcześniej czy później, jak ja się nazywam, jestem zbyt znany i bogaty, abym zdołał to ukryć.

– Jeżeli dojdziemy do porozumienia…?

– Jeżeli uznasz, że… hm… że nie podołasz zadaniu, na twoim nagrobku każę wykuć napis: „Tu leży Colins”. Colins, czyli nikt.

Twarz Archa poszarzała, potem bladość ustąpiła miejsca wypiekom. Dygresje mężczyzny sprzed bramy więzienia mógł traktować jako efektowne pogróżki, jednakże teraz…

– O co chodzi i dlaczego właśnie ja? – zapytał pokonując suchość w gardle. Colins skrzywił się, uniósł szklankę i wypił łyk alkoholu.

– Masz prawo do pytań – rzekł – ale niepotrzebnie zadajesz dwa równocześnie.

– …?

– Odpowiem najpierw na drugie pytanie. Dlaczego ty? Z trzech powodów. Po pierwsze nie masz rodziny, ani nikogo, kto by się specjalnie tobą interesował. Po drugie jesteś bardzo młody, co doskonale pasuje do mojego planu. Po trzecie wreszcie, jesteś synem Berta Beneta.

Arch wbił wzrok w podłogę.

– Co ma do tego mój ojciec?

– Za kogo mnie masz? – zawołał z wyrzutem Colins. – Wiem wszystko o tobie i twoim ojcu.

– Wszystko, to znaczy co? – tym prostym pytaniem Arch przejmował w rozmowie inicjatywę.

– Na przykład to, że dwadzieścia jeden lat temu Bert Benet powiedział, że umrze 25 czerwca 2134 roku.

– I tak się stało – potwierdził Arch przymrużając powieki. Na wspomnienie ojca jakiś cień przeszedł przez jego serce.

– Tak jest, dokładnie tego dnia, na mocy wyroku sądowego, umarł na krześle elektrycznym… Wiem, że nie jest to dla ciebie przyjemne wspomnienie…

– Lubię rozmawiać o ojcu, umarł, bo tak chciał los, pogodziłem się z tym. Przeraża mnie raczej nieuchronność niektórych wydarzeń. Ojciec przez wiele lat znał datę swojej śmierci i nie zdołał jej zapobiec… tyle lat… tyle przypadków losowych, tyle możliwości wyboru i wszystko to nie ma żadnego znaczenia…

– Może nie próbował nic zmieniać?

– A pan by nie próbował?

Milczenie było odpowiedzią.

– Nadal nie widzę związku tej historii z obecną sytuacją – zauważył Arch.

– Związek taki istnieje – odparł Colins. – Ja wiem w jaki sposób twój ojciec dowiedział się kiedy umrze.

– To żadna tajemnica. Stawiał doskonałe kabały.

– Może i nie tajemnica – zgodził się Colins – ale domyślam się, że niejednego zdołał cię nauczyć.

Arch zaczynał rozumieć.

– Chodzi panu o moje umiejętności wróżbiarza? – prychnął.

– Niezupełnie.

– Zawiedzie się pan. Nie umiem prawie nic.

– Przesadna skromność, Arch, twoi współwięźniowie byli innego zdania.

– To prości ludzie – na twarzy Archa pojawił się grymas. – Można im wiele wmówić.

– Może tak, a może nie…

Do salonu wszedł lokaj, przywołany przy pomocy ukrytego przycisku dzwonka.

– Przynieś mi bagaż pana Beneta – powiedział Colins.

Lokaj zniknął za drzwiami. Za chwilę pojawił się, trzymając w ręku torbę.

– Wysyp wszystkie rzeczy na podłogę – rozkazał Colins.

– Nie trzeba – Arch powstrzymał lokaja. – Czego pan szuka? – zwrócił się do Colinsa.

– Kart Berta Beneta.

– Mam je, i co z tego?

– Twierdziłeś, że nie wróżysz.

– To pamiątka po ojcu – Arch wstał i chwycił torbę.

Lokaj spojrzał badawczo na gospodarza, ale widząc przyzwalający gest – odsunął się. Colins wyciągnął rękę.

– Mógłbym obejrzeć te słynne karty?

– Nie.

Twarz Colinsa przybrała wyraz dziecinnego niemal zdumienia. Rzadko zdarzało się, aby ktoś mu czegoś odmawiał, a szczególnie tak kategorycznie.

– Dlaczego? – zapytał. – Przecież w każdej chwili mogę zabrać ci je siłą?