– Ten człowiek był ważniejszy niż ja – odparł Anders. – A wy kim właściwie jesteście?

– Wynajął nas pewien mężczyzna. Dobrze zapłacił i polecił ostrzelać pański samochód.

– To jest wóz z wypożyczalni.

– Czekaliśmy na wiadomość w budce telefonicznej na rogatkach Toczont. Ten mężczyzna zadzwonił i podał numer rejestracyjny samochodu, powiedział, że w środku będzie siedziało dwóch ludzi, którzy muszą umrzeć… – Ramos dopiero teraz spostrzegł, że wciąż trzyma w ręku rewolwer. Wetknął go za pasek spodni.

– Jak nazywa się ten mężczyzna?

– Ja… nie wiem. To Bystry z nim rozmawiał. Bystry! Kto to był ten facet?

Mężczyzna nazwany Bystrym wzruszył ramionami.

– Widziałem go po raz pierwszy w życiu, nawet nie wiem, kto go do mnie skierował… Miał dużo forsy i jeździł kapitalnym samochodem z szoferem. Takim gogusiem w czapce i czerwonymi lampasami na spodniach. Ale ten wóz nie należał chyba do niego, bo do szofera mówił „pan”.

– Marka tego samochodu, numer rejestracyjny – rzucił Anders.

– Nie wiem… – Bystry pokręcił głową. Numeru nie pamiętam, nie przyglądałem się, a co do marki… nigdy nie widziałem takiego wozu, może robiony na zamówienie?

– Dobra – Anders niewiele się dowiedział, ale i te wiadomości mogły mu się przydać. – Która jest godzina? – zapytał.

– Dwadzieścia po dziesiątej.

– Pomożecie mi? Najpóźniej za piętnaście minut muszę być na kosmodromie.

– Jasne! – wyraził gotowość Ramos. Jego towarzysze przytaknęli. – Za tymi krzakami stoi nasz samochód.

– A co z nim? – Anders wskazał na ciało Blenda.

Ramos zawahał się. Potrząsnął głową.

– Nie zmieści się, musi tu zostać. Zaraz powinien przejeżdżać jakiś samochód… zresztą, możemy zadzwonić po pogotowie z kosmodromu.

– To nie wchodzi w rachubę – zadecydował Anders. – On musi jechać ze mną. Mam zamiar zabrać go do jego ojczyzny.

I ani przez chwilę nawet przez myśl mu nie przeszło, że nie musi robić niczego.

Chiropter to dzika planeta.

Obszary, na których cywilizacja nie odcisnęła jeszcze swojego piętna, człowiek zwykł nazywać dzikimi, obojętnie czy są one piękne, czy smutne i nieprzyjazne. Jedna baza naukowa i skupiona wokół niej mała kolonia, nie uczyniły jeszcze Chiroptera prowincją Ziemi, ale słały się zaczątkiem nowego. Przygody, którą warto przeżyć, władzy, o którą warto walczyć. Wszystko po to, aby móc powiedzieć: „- To moje, tu żyję i tu umrę”.

Trzeba ogromnego hartu ducha aby budować nowy świat; i zapału. Ludzie, którzy nie znaleźli szczęścia w swoich rodzinnych stronach, szukają go na obcej ziemi, i często nieważne jest nawet czy je znajdą; poszukiwanie też bywa szczęściem.

Chiropterski kosmodrom mieścił się zaledwie o kilkanaście kilometrów od stacji naukowo-badawczej. Był zaniedbany i chociaż sama płyta startowa pozostawała w dość dobrym stanie, to baraki na obrzeżach wymagały gruntownego remontu. Tym bardziej, że las chciał odzyskać stracony teren i na pierwszy ogień wybrał właśnie te prowizoryczne budowle.

Nik Anders wylądował bez kłopotów. Odczekał, aż spadnie temperatura osłon ablacyjnych statku i zmaleje promieniowanie płyty kosmodromu, po czym zebrał się do wyjścia. W luku wyjazdowym znajdował się terenowy samochód, z którego zamierzał skorzystać. Wyniósł z chłodni foliowy worek z ciałem Abejdera Blenda i umieścił go na tylnym siedzeniu. Mimo rękawic ręce skostniały mu od zimna – temperatura w chłodni wynosiła minus trzydzieści stopni Celsjusza.

Otworzył luk i uruchomił mechanizm trapu; gdy opadł, zjechał po nim na płytę lądowiska. Na kosmodromie nie było nikogo, mimo że przed lądowaniem Anders rozmawiał z kolonistami przez radio.

Podjechał do skraju kosmodromu, przystanął i rozejrzał się. Nie miał mapy, a trzeba było odnaleźć drogę. Kierunek znał, bo zanim wylądował, obserwował okolicę przez ekran iluminatora, ściana lasu wydawała się nie do przebycia, nie zauważył żadnej wycinki. Ruszył. Posuwając się wolno wzdłuż prowizorycznego ogrodzenia wciąż obserwował teren. Wreszcie dotarł do niskiej bramy; od niej prowadziła droga, która kilkadziesiąt metrów dalej skręcała w las. Zdecydował, że pojedzie w tym kierunku.

Gdy minął zakręt, jego oczom ukazał się zaskakujący obraz: na drodze stało kilkunastu ludzi. Byli zbyt daleko, aby mógł odczytać ich uczucia, ale gotów był założyć się, że przeważa w nich agresja. Byli uzbrojeni. Za nimi stała wielka, nakryta plandeką ciężarówka, której światła – mimo dnia – pozostawały włączone.

Anders zatrzymał samochód i wyskoczył na drogę. Uniósł w górę obie ręce. Po chwili namysłu odpiął pasek spodni i wymownym gestem odrzucił go daleko od siebie. Nie miał broni, ale uznał, że taka demonstracja wzbudzi zaufanie. Jeszcze raz podniósł ręce, po czym bez pośpiechu wsiadł do samochodu. Rozparł się na tylnym siedzeniu, wyjął ze skrytki paczkę papierosów. Zapalił. Przymknął oczy i czekał. Minęła może minuta, gdy jego zmysł telepatyczny odebrał pierwszy odczyt; nie był zbyt przyjazny, ale nie nosił w sobie morderczych pierwiastków. Raczej obawę i podniecenie ciekawością.

Anders otworzył oczy dopiero, gdy odczyty zaczęły mieszać się ze sobą, co wskazywało na bliskość wielu ludzi. Obok samochodu zobaczył silnie zbudowanego mężczyznę w brązowej, skórzanej kurtce, który widząc, że został zauważony jakby się trochę przestraszył. Ale nie zrobił ani kroku w tył. Tylko mocniej ścisnął tkwiący w prawej dłoni rewolwer.

– Witam – rzekł do niego Anders. – Przybyłem w przyjaznych zamiarach. – Zaciągnął się papierosowym dymem, otworzył drzwiczki i po raz drugi wysiadł z samochodu. Wyciągnął rękę na przywitanie.

Mężczyzna w skórze po chwili wahania przełożył rewolwer i uścisnął podaną dłoń, lecz jego twarz nie zmieniła wyrazu.

– Kim jesteś? – zapytał.

– Nazywam się Nik Anders. Zabójca czarownic.

Mężczyzna spojrzał znacząco na tłumok zajmujący tylne siedzenie samochodu, Tajający szron na plastykowym worku, nie był w stanie ukryć jego zawartości.

– Przywiozłem ciało Abejdera Blenda – powiedział Anders.

Nieznajomy wzdrygnął się, a kilku stojących za nim towarzyszy uniosło w górę automatyczne karabinki, Przez chwilę stali tak wszyscy w bezruchu. Nagle jeden z mężczyzn przyskoczył do Andersa, odepchnął go brutalnie i pochylił się nad ciałem Blenda. Wyciągnął z kieszeni nóż i rozciął worek. Rozdarta folia odsłoniła zmarzniętą, martwą twarz.

– To Abejder! – mężczyzna krzyknął przeraźliwie. – Abejdeeer!

Gdzieś w lesie echo powtórzyło imię, które, odbijając się między pniami drzew, w końcu wróciło na drogę. Tylko imię; nic nie wróci życia człowiekowi, który je nosił.

Anders do późnej nocy wertował książkę zapisów badań naukowych prowadzonych na Chiropterze. Szczególnie interesował go okres poprzedzający pojawienie się czarownicy. Jeszcze nie był pewien, ale wydawało mu się, że wpadł na trop, który pozwoli mu rozpocząć równorzędną walkę z kobietą działającą na szkodę kolonistów. Jak na razie – osiągnął niewiele, chociaż na Chiropterze przebywał już ponad tydzień. Sprawa zaczynała się przeciągać, a on wciąż tkwił w prawie zerowym punkcie. Wszystkie sztuczki i pułapki, jakie znał, a które prowokowały czarownice do konfrontacji, nie odnosiły tutaj skutku. Kilkakrotnie robił wypady, nawet w nocy, instruował osadników i szli wszyscy razem, obwarowani magicznymi znakami, próbował w pojedynkę – i nic. Zawsze przybywał za późno. Czarownica była w miejscach, które typował, lecz za każdym razem zdołała w porę wymknąć się, i to na tyle wcześnie, że nawet zmysł telepatyczny Andersa nie zdołał podać kierunku jej ucieczki. Rozumiała, że spotkanie z zabójcą może być dla niej kresem życia.

Ale powinna również zrozumieć, że w końcu musi dojść do spotkania. I do walki. Dlaczego zwleka tak długo? Ma przecież przewagę Mocy. Mocy Zła. Tymczasem on atakował, a ona stosowała uniki. Wciąż uniki. Jak długo jeszcze? Anders czuł, że powodem takiego zachowania jest przyczyna, dla której chciała opanować tę planetę. Ale była to przyczyna nieznana.