– Pan?! – Eric odtrącił rękę i zerwał się na nogi. Był na statku. Wokół,- aż po horyzont, rozciągał się bezkres oceanu.

– Nie obawiaj się – uspokoił go mężczyzna. – Zrozumiałem wszystko i nie mam zamiaru robić ci krzywdy.

Martinet cofnął się. Nie wierzył tym słowom; zbyt wiele przeszedł wcześniej.

– Wcześniej działałem pod wpływem impulsu – powiedział nieznajomy. – Nie znałem prawdy.

– Prawdy?

– Mówiłeś przez sen głośno i wyraźnie, twoje usta przekazywały słowa wypowiadane przez moją córkę. Wzywała pomocy, nie możesz jej odmówić.

– Tijana?! – pojął Martinet. Odnosił wrażenie, że to imię będzie prześladowało go do końca życia. – Ależ ja nic nie rozumiem!

– Będziesz rozumiał – mężczyzna odwrócił się i odszedł w kierunku rufy.

Martinet spoglądał za nim, stojąc nieruchomo jak woskowa figura. Pamiętał swój sen; niezrozumiały, pełen krzyku i przerażenia. Czy był to zwyczajny sen? Chyba nie.

,,Zapadłem w trans” – przypomniał sobie. – „Ten tajemniczy mężczyzna coś powiedział i wtedy utraciłem świadomość”.

– Zapraszam na kolację – czyjaś ręka ujęła go delikatnie za ramię. Martinet obejrzał się. Ubrany w czarny kostium, kilkunastoletni chłopak, uśmiechał się przyjaźnie.

– Kim jesteś?

– Uczniem mistrza. Proszę na kolację – powtórzył.

Zeszli do kubryka, gdzie czekał zastawiony potrawami stół. Poczucie świeżości, które towarzyszyło Martinetowi po przebudzeniu, gdzieś się ulotniło, ustępując miejsca ospałości i pragnieniu czegoś trudnego do określenia. Wreszcie zdołał sprecyzować żądanie swojego organizmu – odzywał się głód alkoholowy.

– Kim jest mistrz? – zapytał opanowując uczucie suchości w przełyku.

– Czcicielem Słowa – odparł krótko chłopiec. Jego głos wyrażał szacunek.

– Bardzo dziwne imię…

– To nie imię lecz tytuł.

– W każdym razie brzmi niezwykle tajemniczo.

– Czciciel Słowa to powiernik twórcy Wszechświata…

– Czciciel Słowa – powtórzył Martinet. – O jakie słowo chodzi?

– O każde. Nieskończone są Słowa, bo dzięki nim powstało wszystko cokolwiek istnieje, również przestrzeń i czas.

– Nie rozumiem, mówisz zawile.

– Nikt od razu nie zrozumie co to są Słowa.

– Mów. Postaram się zrozumieć – Martinet nalegał z dwóch powodów; po pierwsze był ciekawy, po drugie – musiał się czymś zająć, aby zapomnieć o alkoholowym pragnieniu. Albo raczej w odwrotnej kolejności.

– Wiesz jak powstał Wszechświat? – zapytał chłopiec. W odpowiedzi Martinet wzruszył ramionami.

– A więc słuchaj – głos chłopca był pełen powagi; brzmiał pewnie i dojrzale, jak głos człowieka świadomego sensu swego życia; nie jak młodzieńca, lecz starca. – Prapoczątek był nicością, pełnym ekstratem niebytu i nagle w tej pustce pojawiło się pierwsze Słowo, które stało się przyczyną powstania Kosmosu. Nie pytaj mnie kto je wypowiedział, bo nie znam odpowiedzi na to pytanie, żaden człowiek nigdy jej nie pozna. Dalsza kreacja materii następowała i wciąż następuje pod wpływem Słów rodzących się we wszystkich rejonach Wszechświata. Cokolwiek jest postrzegalne, istnieje tylko dzięki nim i dzięki nim umiera. My, ludzie, porozumiewamy się wypowiadając wciąż te same zgłoski, które z racji powtarzania się nie tworzą niczego nowego, a jeżeli już czasem zdarzy się zmiana, wszyscy krzyczą: cud! Tymczasem prawdziwe Słowa wciąż czekają na swoich odkrywców, by odpowiednio użyte zmieniać rzeczywistość. Dla Słów nie ma rzeczy niemożliwych.

Martinet przestawał słuchać zapalczywego monologu, nie potrafił skupić się na tyle, aby przeniknąć do końca jego sens. Ogarniało go uczucie niepokoju wzmagane coraz dotkliwszym pragnieniem alkoholu. Próbował sformułować jakieś logiczne pytanie, lecz nagle zrobiło mu się mdło, a w głowie odezwał się szum.

– … Jest takie Słowo, które sprawić może, iż cały Wszechświat zniknie. Małe jest prawdopodobieństwo, że ktoś kiedykolwiek je wypowie, lecz jeśli tak się zdarzy oznaczać to będzie koniec świata…

Nagle Martinet nie wytrzymał.

– Macie tu jakiś alkohol? – przerwał obcesowo. Czuł się coraz słabszy.

– Nie używamy takich napoi – odparł chłopiec spoglądając na niego zimno, prawie pogardliwie.

Skrzypnęły drzwi kubryka i do kabiny wszedł Czciciel Słowa. Postawił na stole butelkę z kolorową etykietką.

– Zdaje się, że o to ci chodzi.

– Zostaw nas samych – rzekł do chłopca, który skłoniwszy się posłusznie opuścił kabinę. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, choć mógłby czuć się urażony takim traktowaniem.

Martinet odrzucił konwenanse i nie zwlekając odkorkował butelkę, po czym rozlał wódkę do szklanek. Wypił sam, gdyż Czciciel Słowa odsunął szklankę, daleko od siebie.

– Myślałem, że pan nie żyje – rzekł Martinet, gdy przyjemne ciepło rozeszło mu się po żołądku.

– To jest niemożliwe – odparł mistrz – znam Słowo, które uczyniło mnie nieśmiertelnym.

W oczach Martineta błysnął strach. Chwycił za szklankę i zauważył, że drży mu ręka.

– Nie wierzę.

– Nie szkodzi – mistrz przymknął powieki. – Nie to jest ważne.

– Więc co?

– Tijana potrzebuje twojej pomocy. Przypilnuję, byś jej udzielił czy chcesz tego, czy nie.

– Nie znam Tijany!

– Znasz. Twoja podświadomość zna ją tak dobrze, że zdolna jest nawiązać z nią kontakt. Wykorzystamy to i odnajdziemy moją córkę.

– Nie domyślam się nawet gdzie mogę jej szukać! – zaoponował Martinet.

– Tijana przebywa poza światem materialnym.

– To żart?

– Znalazła się tam za przyczyną Słowa, którego użyła chcąc wrócić do domu. Ale użyła go nieprecyzyjnie i opuściwszy jeden punkt czasoprzestrzeni nie pojawiła się w drugim. Utkwiła gdzieś między bytem a niebytem, między życiem a śmiercią, pozbawiona ciała i własnej woli. Zdołała uciec od ciebie, od koszmarnego świata pijanego eks-boksera, lecz świat, w którym żyła, nagle stał się nieosiągalny. Wiedza o Słowach bywa niebezpieczna. Przed kilku laty Tijana również błędnie użyła pewnego Słowa. Wtedy na jej plecach pojawił się okropny tatuaż przedstawiający głowę węża. Mimo wielu starań nie zdołała się go pozbyć. Jednak tym razem sprawa wygląda o wiele poważniej, na szczęście mam dowód, że moja córka żyje, świadczą o tym słowa wypowiedziane przez ciebie w letargu. Płyniemy teraz na Wyspę, tam nauczę cię wiedzy o Słowach i razem odnajdziemy Tijanę. Musisz mi pomóc udostępniając swoją podświadomość, gdyż dla mojej córki jest to jedyna droga powrotu.

Martinet słuchał jak we śnie. Jego podświadomość. A cóż to jest? Dlaczego właśnie jego? Sięgnął po butelkę, lecz ruch był zbyt gwałtowny – butelka zakołysała się i zsunęła ze stołu, i wtedy czas zwariował. Martinet poczuł, że ogarnia go uczucie dziwnej rozkoszy; z jego umysłem, ciałem, wszechświatem stało się coś, czego niezdolny był pojąć. Mijały sekundy, minuty, a butelka wciąż spadała. Jej bezwładny lot zdawał się ignorować upływ czasu.

Wreszcie jednak rozbiła się o podłogę. Prysnęły odłamki szkła.

– Odnajdę Tijanę – stwierdził Eric Martinet.

Powietrze skaziła ostra woń parującego alkoholu – niczym opary siarki po szatanie, który zapadł się pod ziemię.

Półtora roku później córka Czciciela Słowa powróciła do świata. Słowo, które ją sprowadziło było bardzo trudne, a wypowiedział je Eric Martinet, gdy zrozumiał swoją podświadomość:

– Kocham cię.