* * *

– Ach, więc to tak – odezwał się cicho czarnoksiężnik. – Jakże nieoczekiwanie.

Pulchny rudowłosy chłopczyk, doskonale nieświadomy wagi chwili, wiercił czubkiem buta w mozaikowej posadzce. Dziewczynka stała sztywno, nie spuszczając wzroku z maga. Jej twarz przypominała profilem kameę z kości słoniowej.

– Więc to tak – powtórzył Igino. – Dwoje dzieci. Tym lepiej.

Dworzanie, milczący świadkowie tej sceny, wpatrywali się w nich z natężeniem, aby nie uronić ani krztyny z niezwykłego widowiska. Niewielu, może nawet żaden, wiedziało o istnieniu córki Soave. Pan Valle delle Fiamme umiał strzec swych sekretów.

– Czy naprawdę wierzyliście, że zdołacie uciec przed czarodziejem?

Fiametta podrzuciła głową.

– Sirocco udało się tego dokonać.

Mag uśmiechnął się pobłażliwie.

– Ale ty nią nie jesteś. Soave był zbyt rozważny, by wyhodować sobie pod dachem stregę.

– Zastanów się raczej, po co mnie hodował.

Igino drgnął i jego spojrzenie wyostrzyło się, zupełnie jakby dopiero teraz ją naprawdę zobaczył.

– Dobrze – rzekł po chwili. – Możemy pobawić się w zagadki, jeśli sądzisz, że jesteś wystarczająco sprytna.

– Jestem córką Soave i Arianny, ostatniej z rodu Arachne. Moja matka wolała umrzeć przy własnym krośnie niż wpaść w twoje ręce – odparła płaskim głosem dziewczynka. – Czy widzisz tu kogoś, kto chciałby się za mną ująć?

Mag roześmiał się. Chłopczyk wzdrygnął się od tego dźwięku i przywarł do siostry.

– Nie, w istocie nie widzę. Chyba jednak powinnaś ukryć przede mną swoje pochodzenie. Może zlęknę się, że wyhaftujesz mi na makatce moją śmierć.

– Nie uczono mnie magii.

Igino rozciągnął usta w uśmiechu. Był dojrzałym mężczyzną, lecz drobnym i wąskim w ramionach, o wyschłej, niemal pozbawionej warg twarzy. Szydercy skrycie nazywali go Donnola, Łasica.

– Dlaczego więc miałbym tracić czas na rozmowy z tobą, dziewczyno, zamiast zawołać oprawców?

– Ponieważ przed śmiercią moja matka rzuciła zaklęcie i przelała krew, aby zaskarbić sobie przychylność demonów. A teraz, kiedy jej krew skrzepła i zastygła, demony pochłoną każdego, kto zechce rozlać śmiertelną krew jej dzieci. Jego – mocno przegarnęła do siebie chłopca – albo moją.

Oblicze maga stężało. Milczał. Dworzanie, nie wiedząc zupełnie, czego oczekiwać po nowym panu, wymieniali niepewne spojrzenia.

– Ten jeden raz puszczę twoje słowa płazem – przemówił ledwie słyszalnie mag. – I nie, nie zabiję cię, jeśli tego oczekiwałaś, drażniąc mnie równie bezrozumnie. Krew Principi dell'Arazzo, która płynie w twoich żyłach, warta jest zastanowienia, więc będziesz mi powolna. Tak albo inaczej, bo mogę cię na nieskończoną liczbę sposobów spleść z demonem i uwięzić na resztę twoich dni, pozornie uległą, lecz w głębi duszy nieustannie krzyczącą z przerażenia. Choć przyznam – zmierzył ją wzrokiem – że ten sposób sprawi mi mniejszą przyjemność. Jednak nie przeciągaj struny. Moja cierpliwość dobiega kresu. Jeśli masz życzenie, proś teraz.

– Daruj nam życie. Obojgu. Wówczas będę ci posłuszna.

Mag powoli wstał z tronu, zszedł po złoconych stopniach, dotknął brody Fiametty i uniósł jej twarz ku sobie. Cień spłynął z jego palców, rozlał się po jej obliczu, pokrywając mlecznobiałą skórę popiołem, i powoli popełzł wyżej, ku linii włosów, upiętych na szczycie głowy w płomienistą koronę. W komnacie ktoś ze świstem wciągnął powietrze, mrok tymczasem pochłaniał sploty włosów, powlekał je coraz głębszą czernią, aż stały się podobne do skrzydła kruka i najciemniejszej z zimowych nocy.

– Teraz należysz do mnie – oznajmił Igino. – Nigdy o tym nie zapomnij.

Fiametta bez słowa skinęła głową. Jej tęczówki, przed chwilą jeszcze pełne błękitu, przypominały dwa węgle.

– Dobrze, więc – rzekł z pobłażaniem mag. – Czyż zaniedbałbym ślubne życzenie mojej narzeczonej?

Wziął ją za rękę i, oszołomioną, poprowadził ku górze. Chłopiec przyglądał się im szeroko rozwartymi, niebieskimi oczami.

– Zostaniesz ze mną. – Igino posadził dziewczynkę u podnóża tronu. – Jego zaś – wskazał na syna Soave – zabierzcie stąd i wyjmijcie mu oczy, by nigdy nie zwrócił ich ku sekretom magii. Kiedy zaś skończycie, odeślijcie go stąd do klasztoru świętego Sirona. Będzie odtąd śpiewał hymny na chwałę Pana i sławił moją łaskę, albowiem pozwalam mu żyć.

* * *

Legenda świętego Sirona głosi, że czcigodny ów mnich był doradcą i spowiednikiem Duilia, ale na koniec wyruszył z Isola di Tutti Venti na północ, uprzykrzywszy sobie niegodziwości księcia-maga. Nie mogąc ułagodzić jego czarnego serca, postanowił zwrócić się ku tym, którzy ze wszech miar potrzebowali duchowej nauki, a po okrucieństwach dworu wydawali mu się nieomal łagodni: wyprawił się do krainy Ambarytów i Cynocefalitów, pomiotu demonów. Nie wiedzieć, jakim sposobem przemierzył ostępy Monti Serpillini – dziki zwierz go nie tknął, a monstra pokłoniły się przed nim i ustąpiły drogi – aż zatrzymał się u stóp wielkiej góry, nazywanej przez półdzikich górali Guglia dei Fulmini, Iglicą Gromów, jako że w każdą burzę stawała w ogniu, otoczona jęzorami błyskawic. Spojrzał na nią i rzekł:

– Tutaj zostanę.

Na darmo przewodnicy ostrzegali go, że żaden śmiertelnik nie postawił jeszcze stopy na szczycie tej góry, bo zewsząd okalały ją gładkie, urwiste zbocza, a jedyną ścieżkę przecinała przepastna rozpadlina. Skoro nie zdołali go powstrzymać, oddalili się w swoją stronę, z ubolewaniem kiwając głowami nad głupotą i uporem szaleńca. Z wiosną powrócili, by pogrzebać jego kości i wówczas o wschodzie słońca z wysokości dobiegł ich głos świętego, który pieśnią wychwalał dobroć i urodę Stworzenia. Zadziwieni wielce, ukradkiem podeszli bliżej, aż do krawędzi olbrzymiej szczeliny, skąd dojrzeli szary płaszcz mnicha. Wciąż jednak nie umieli pojąć, jak zdołał wyżyć w miejscu równie jałowym i niedostępnym, gdzie nie biło żadne źródło i nie rosło nic, oprócz sinych górskich mchów.

Nawet, jeśli spostrzegł intruzów, Siro niczym nie okazał zdumienia. Dokończył hymn, po czym podniósł się z ziemi i ruszył naprzód pewnym krokiem, zupełnie jakby nie widział otwierającej się przed nim przepaści. Górale zakrzyknęli ze strachu, a mnich szedł dalej ku urwisku i ponad nim – jego bose stopy unosiły się w powietrzu, jak gdyby stąpał po niewidzialnym moście i zanim dotarł na drugą stronę rozpadliny, świadkowie cudu upadli na twarz, przerażeni i zadziwieni mocą świętego. Oni też pierwsi nawrócili się za jego przyczyną.

Mnich spędził dwadzieścia lat w jaskini u szczytu góry. Zrazu towarzystwa dotrzymywał mu tylko dziki lew, niegdyś postrach wiosek z dolin nieopodal; jego poskromienie było jednym z pierwszych cudów świętego Sirona i zjednało mu niezmierną wdzięczność okolicznych wieśniaków. Z czasem jego sława rozeszła się szeroko po Monti Serpillini i ludzie pielgrzymowali z daleka, aby otrzymać jego błogosławieństwo, wybłagać cud uleczenia dla chorych lub pomodlić się u jego boku za spokój ukochanych zmarłych. Powiadano, bowiem, że modlitwa świętego Sirona jest szczególnie miła Panu i ma moc otwierania wrót niebios.

Pielgrzymi gromadzili się na krawędzi przepaści i czekali na wietrze i zimnie, póki pustelnik nie zlitował się nad nimi i nie przeszedł na drugą stronę. Każdego roku przybywali jednak coraz liczniej i coraz więcej z nich pragnęło pozostać na górze u boku świętego. Nie mieli jednak jego mocy czynienia cudów i kroczenia w powietrzu, toteż dla nich właśnie mnich wymodlił most w poprzek rozpadliny.

Bywali w świecie porównywali go do mostu nad Abisso delle Ondine, choć tamten powstał przy użyciu bezbożnej sztuki czarnoksiężników. Jednak dzieło świętego Sirona było znacznie większą osobliwością, nie skrywało, bowiem żadnych nieczystych sił. Most wyglądał jak długi jęzor zastygłej lawy, smukły, łukowato opadający z obu stron rozpadliny i nie szerszy niż dwa łokcie. Wspierał się na dwóch olbrzymich kamiennych słupach. Górale z dawien dawna nazywali je Pilastri del Cielo, Filarami Nieba i od nich wziął swą nazwę.