– Demon Rocca? – powtórzyła zmartwiałymi wargami, bo przypomniała się jej legenda, że zniszczenie gobelinu będzie zarazem kresem dynastii magów z Brionii.

– Każdy z czarnoksiężników, tych, którzy parają się prawdziwą magią i pętają wolne duchy, ma swego demona i ogląda jego twarz w godzinie śmierci.

– Czy ja też? – zapytała cicho, gdyż była córką maga i jej ród także wiódł się od Severa i Arachne.

Oczy demona przygasły.

– Nie masz nikogo prócz mnie, dziecko.

Wiedziała o tym bardzo dobrze – stała kilka kroków za ojcem, kiedy Rocco ugodził go sztyletem, a potem patrzyła na śmierć swoich braci i matki – ale łzy napłynęły jej do oczu.

– Więc pomożesz mi? – zakpiła z goryczą. – Doprowadzisz mnie do świątyni?

Całe późniejsze życie nie przestała żałować tych słów.

– Tak – odpowiedział demon. – Sen minął, a gobelin został spruty i jestem teraz prawdziwie wolny. Zamknij oczy i chodź za mną. Póki ich nie otworzysz, jesteś bezpieczna.

Posłusznie zamknęła powieki, a wówczas coś gorącego i suchego zacisnęło się na jej przegubie jak jedwabny sznurek i pociągnęło ją naprzód. Powietrze wokół znów było tak gorące, że paliło policzki, ale demon nie odezwał się, kiedy głośno wypowiedziała imię Arachne. Za to zewsząd rozlegały się inne głosy, pełne przerażenia i bólu. Przyspieszyła kroku, chcąc zostawić je za sobą, i biegła na oślep wśród szumu płomieni. Wrzaski ludzi stawały się coraz głośniejsze; zdawało się jej, że rozpoznaje wśród nich głos Rocca i jego przybocznych hierofantów. Potem wszystko umilkło, stłumione przez łoskot walących się kamieni i trzask pękających murów. Wokół unosił się gęsty, gryzący pył, opadał na jej suknię i włosy, wciskał się do warg i pod powieki. Chciała się zatrzymać, ale gorący dotyk na ręce dziewczynki wlókł ją naprzód, a fale rozpalonego powietrza odgradzały od zewnętrznego świata.

A potem w jednej chwili wszystko znikło. Gorąco ustało i umilkły wszystkie dźwięki.

– Możesz otworzyć oczy – rzekł demon.

Wstawał świt, a wokół niej rozciągała się połać wielkiego pogorzeliska. Gdzieniegdzie z poczerniałej ziemi sterczały ułomki okopconych murów i zeszklone trzony kolumn. Luana w oszołomieniu rozglądała się po rumowisku. Gdyby nie portal katedry, nie rozpoznałaby tego miejsca, ale nawet teraz nie mogła uwierzyć, że te zgliszcza jeszcze niedawno były wielką cytadelą magów Brionii.

– Jak to możliwe?

Nic więcej nie zdołała wykrztusić.

– Przeniosłem cię w moich ramionach.

Demon również był odmieniony, skurczył się w sobie, jego ognista postać przybrała barwę popiołu i bardziej niż kiedykolwiek przypominał zjawę. Tylko oczy wciąż należały do niego, dwa czarne, gorejące punkty pośrodku dymu.

Nie ośmieliła się zadawać więcej pytań. Później miała się długo zastanawiać, co się stało z wszystkimi innymi mieszkańcami i gośćmi cytadeli – czy próbowali zastąpić drogę demonowi, który ją prowadził, i spłonęli w jego ogniu, czy też dopadły ich inne duchy, uwolnione po tym, jak Rocco rozciął gobelin. Nigdy nie zyskała pewności, więc obwiniała się o ich śmierć, podobnie jak o wiele innych rzeczy, które wydarzyły się tamtej nocy. Ale wtedy, w zgliszczach cytadeli, jej odwaga wyczerpała się wreszcie i była tylko małą, przestraszoną dziewczynką.

Odwróciła się do demona. ' – Co się ze mną stanie?

Pochylił się i przesiał między palcami garść popiołu, aż na dnie jego dłoni pozostał jedynie drobny, czarny kamień. Po chwili rozjarzył się, poczerwieniał jak węgielek w kominie, a demon zamknął go w złożonych dłoniach i turlał przez moment. Kiedy je rozwarł, na jego palcach spoczywała wielka, czysta perła.

– Weź ją – rzekł, podając jej klejnot. – Póki ją zatrzymasz, będziesz bezpieczna, a także wszyscy, którzy pozostaną przy tobie.

Ujęła perłę i mocno zacisnęła na niej palce. Wciąż była ciepła od mocy demona.

Luana odwróciła się ku świątyni. Nie było ani śladu po grobowcu Severa i Arachne, znikły też wszystkie rzeźby zdobiące fasadę katedry. Spiżowe wrota stopiły się od pożogi i zastygły w jednej wielkiej kałuży czarnego metalu. Mury jednak oparły się niszczącej mocy ognia, może, dlatego, że wzniesiono je na poświęconej ziemi, gdzie żaden demon nie miał przystępu.

Wejście ziało czernią jak wielkie, rozwarte do krzyku usta. Luana zawahała się, niepewna, co spotkają w środku.

– Boję się.

Później nie potrafiła zrozumieć, dlaczego zwróciła się do niego w ten sposób. Może po prostu nie pozostał nikt inny. Jednak jeszcze bardziej zdumiała ją odpowiedź demona, choć musiało wiele czasu upłynąć, zanim pojęła, co naprawdę wydarzyło się, kiedy razem przekroczyli próg świątyni. – Nie lękaj się – odparł demon. – To tylko jeden krok w ciemność, nic więcej. Położył gorącą dłoń na jej ramieniu i razem weszli w mrok.

Filary Nieba

Historia ta wydarzyła się w kilkadziesiąt lat po upadku Brionii i śmierci ostatniego z potomków Arachne, zwanych też Principi dell'Arazzo. Kiedy wieść o ich zagładzie rozeszła się po Półwyspie, pomniejsi magowie zaczęli walczyć ze sobą o marmurowe miasta, doliny, w których uprawiano pszenicę i jęczmień, winnice, gaje oliwne i zatoki pełne ryb. Wojna rozlała się jak pożoga od Monti Serpillini aż po najdalsze z wysp. Nastał czas nagich ostrzy i dzikiej, nieskrępowanej magii. Demony chadzały wolno po powierzchni ziemi, obracając całe jej połacie w jałowe, dymiące pogorzelisko. Wielu ludzi opuściło swe domy i uciekło na północ, w nieprzebyte lasy poza Passo dei Lupi, lecz większość z nich wyginęła z rąk pomiotu demonów. Niektórzy ruszyli na południe, jak Sirocco przed wiekami, przeprawiając się z jednej wyspy na drugą aż po krańce Arcipelago della Rugiada Rossa, lecz demony kroczyły tuż za nimi i nie zdołali się wymknąć. Jeszcze inni pożeglowali na wschód, ku pustynnej krainie, którą władali Arimaspi, jako że bardziej obawiali się demonów niż heretyckich mnichów w opończach z wielbłądziej skóry, wszakże po drugiej stronie morza zamiast ocalenia znaleźli mękę na ofiarnych drewnianych kołach. Ci, którzy pozostali w pobliżu dawnych siedzib, niczym zwierzęta żyli wśród ruin lub w poszukiwaniu schronienia zeszli w mrok jaskiń Costa dei Gabbiani.

Później nazwano tamte dni Guerre dei Gierofanti, Wojnami Hierofantów.

Na całym Półwyspie pozostało zaledwie kilka miejsc, których panowie okazali się wystarczająco silni, by obronić granice przed pochodem demonów. Jednym z nich była Dolina Płomieni, legendarna dolina oliwnych gajów, winnic i różanych ogrodów. Jej władca, Soave di Castello Scarlatto, upodobał sobie demony ognia. Osiągnął w tej dziedzinie niezwykłą biegłość. Powiadano nawet, iż odnalazł i spętał ifrity oraz maridy, które, pokonane przez Severa w Golfo delle Lacrime, nie zdołały już powrócić pomiędzy gwiazdy i błąkały się bez celu po pustkowiach. Jakkolwiek było, Soave otoczył swoje władztwo kurtyną z żywych płomieni i nikt nie mógł jej przebyć bez jego wiedzy i zgody.

Życie w Valle delle Fiamme płynęło jak za starych dobrych czasów. Wieśniacy w bielonych koszulach zbierali na polach siano i zboże, woźnice pokrzykiwali na woły ciągnące wozy pełne rzepy i kapusty, przekupki wystawiały na straganach garnki oblane ciemnozieloną politurą, a o świcie, w południe i o zmierzchu ponad wioskami i lasami niósł się dźwięk klasztornych dzwonów. Kiedy Soave jechał gościńcem, zamiast w tradycyjny błękit magów przybrany w szkarłat, żebracy i kupcy kłonili się przed nim równie nisko, jak niegdyś przed Severem. Lękano się go po trochu, rozważny człek, bowiem nigdy w pełni nie ufa magowi. Ale był dobrym panem, najlepszym, jaki mógł się trafić w tych okrutnych czasach, i poddani doskonale o tym wiedzieli.

Soave, co roku spraszał książęta na polowanie i ucztę, które uświetniały urodziny jego jedynego syna. Magowie mieli zwyczaj otaczać podobne daty tajemnicą, jako że przebiegły astrolog potrafi wyczytać losy zapisane w gwiazdach. Stąd też wielu dziwiło się, że książę lekkomyślnie szafuje wiedzą, która mogła w przyszłości dać komuś władzę nad dziedzicem Valle delle Fiamme. Soave jednak obracał w żart wszelkie przestrogi i otwarcie pokazywał na biesiadach rudowłosego chłopczyka o oczach błękitnych jak górskie jezioro i pełnych magii. Aż nareszcie pomniejsi magowie uznali, że pan Valle delle Fiamme kpi sobie z niebezpieczeństwa nie dla pustej brawury ani też nie z braku troski o dziecko, ale dlatego że wyhodował je sobie dla własnej korzyści i aby przedłużyć swoje istnienie w podksiężycowym świecie – choćby kosztem życia następcy.