Niektórzy czarnoksiężnicy umieli tego dokonać. Brali sobie kobiety spośród tych, w których żyłach płynęła krew magów, i płodzili z nimi dzieci obdarzone mocą, a potem wysączali ją stopniowo, kropla po kropli, by wzmocnić nadwątlone siły i zachować młodość. Nie było w tym wielkiej chwały, gdyż prawdziwie potężni magowie potrafili z własnej mocy utrzymać się przy życiu przez kilka pokoleń, ale nie było też ujmy. Ostatecznie na Półwyspie każdy wieśniak miał prawo zatłuc drągiem swego potomka, jeśli ten nie zapędził na noc kotnych owiec do zagrody, dlaczego więc pan Valle delle Fiamme miałby być pozbawiony tego przywileju?

Książę postanowił świętować piąte urodziny syna szczególnie uroczyście. Zarżnięto stada wołów i baranów, a wino lało się strumieniami – nigdy później winorośl z Valle delle Fiamme nie wydała równie słodkich gron – lecz rok był urodzajny, więc ludzie z pobłażaniem przypatrywali się rozrzutności Soave. Wreszcie, po sześciu dniach biesiad, festynów, maskarad i tańców, książę wyjawił, jaką niespodziankę przygotował na zwieńczenie obchodów. Oto zapraszał wszystkich gości na polowanie w dzikich lasach, na łowy niezwykłe i godne uwiecznienia w pieśniach, miano, bowiem ścigać legendarną bestię z wybrzeża, Srebrnego Dzika, Cinghiale d'Argento di Orlento.

Potwór ów z dawien dawna pustoszył Costa dei Gabbiani. Ci, którzy go oglądali i zdołali ujść z życiem, mówili potem, że jest wysoki na dwa sążnie i uderzeniem kłów rozrywa okute żelazem bramy. Jego ryk był ponoć głośny jak huk pioruna, racice zostawiały ślady w litym kamieniu, pośrodku czoła miał zaś gwiazdę tak pałającą, że oślepiała każdego, kto w porę nie odwrócił wzroku. Oczywiście nie narodził się ze zwierzęcia. Dawno temu jakiś czarodziej wykuł go skrycie z jasnego metalu i magii, wlewając w kształt bestii całą swoją nienawiść i gniew.

Dzik zwykle pojawiał się jesienią, kiedy od strony Isola di Tutti Venti podnosiły się najsroższe wichry, dlatego też mówiono, że jest bestią stregi z wyspy. Ponoć przeklęta Sirocco wywabiła go z morskich odmętów pieśnią, poskromiła swym czarodziejskim głosem i na pasku od sukni powiodła do pałacu. Kiedy zginęła, Cinghiale d'Argento powrócił w głąb morza. Jednak jesienny wiatr znad morza przywiewał mu zapach róż z ogrodów Isola di Tutti Venti i wspomnienie utraconej pani. Zapuszczał się wtedy głęboko na ląd, niszcząc i tratując wszystko, co spotkał na swojej drodze.

Soave, wysoki i dumny w płaszczu w kolorze tętniczej krwi, poprzysiągł, że wytropi go, powali własną ręką i przybije jego łeb na ścianie biesiadnej sali.

W trzy dni później już nie żył, rozszarpany kłami Srebrzystej Bestii. Żaden z dwunastu książąt-magów, którzy wraz z nim wyruszyli na polowanie, nie zdołał powstrzymać dzika. Być może nawet nie próbowali, bo czarnoksiężnicy Półwyspu nigdy nie litowali się zbytnio nad upadkiem konfratrów. I zanim krew Soave zdążyła zakrzepnąć na mchu, książęta rzucili się w szaleńczą gonitwę ku Valle delle Fiamme, gdyż ze śmiercią władcy opadła zasłona płomieni i każdy pragnął zagarnąć włości zmarłego.

Najśmiglejszego konia miał Igino di Roccia Livida i to właśnie on pierwszy wpadł do Castello Scarlatto, pokonawszy wprzódy zastęp demonów i trzech innych czarnoksiężników, którzy zastąpili mu drogę. Zdumiewano się potem takim obrotem spraw, sztuka Igina nie była, bowiem błyskotliwa i nie napawała zachwytem. W istocie stanowił przeciwieństwo pana Valle delle Fiamme. Nosił się w najciemniejszym, niemal sinym odcieniu błękitu, a za swą domenę obrał chłód, przeraźliwe zimno demonów ściąganych z najodleglejszych orbit ponadksiężycowego świata i zamykanych w workach z koźlej skóry. Igino należał do tych magów, którym nigdy nie przyszłoby do głowy tkać na jarmarku widziadłowe cuda z żywego ognia ku uciesze wiejskich dzieci.

Kiedy powściągnął konia przed murami Castello Scarlatto, dworzanie Soave nie umieli oszacować jego mocy. Zaparli, więc mocno bramy, nawet nie po to, by bronić wstępu zwycięzcy, ale by ułożyć się z nim na własnych warunkach. Srodze się zawiedli. Igino bez namysłu rozsznurował przypiętą do pasa sakiewkę i demony mrozu runęły naprzód. Skute lodem wierzeje rozsypały się pod ich dotknięciem w pył, strażnicy na murach skamienieli od zimna, a ulice miasta w jednej chwili spowiła śnieżna zadymka, Igino kroczył pośrodku zawiei, smagając biczami mrozu tych, którzy nieopatrznie nie zeszli mu z drogi.

W pustej sali tronowej powitali go wylękli dostojnicy. Stali sztywno, wciąż przybrani w purpurę, barwę zmarłego władcy. Mróz osadzał się połyskliwymi kryształkami na ich włosach i szatach.

– Przyprowadźcie mi syna Soave – brzmiały pierwsze słowa maga, a jego głos był cichy i pełen chłodu.

To również należało do prastarych rytuałów czarnoksiężników z Półwyspu – kiedy padał jakiś ród, padał na dobre. Nie oszczędzano kobiet przy nadziei ani potomków, choćby najdrobniejszych, bo dzieci przecież dorastają, a krew magów zawsze powraca po zagrabione dziedzictwo. Przyboczni Soave dobrze więc wiedzieli, co teraz nastąpi. Nie odważyli się jednak nie usłuchać.

Ale chłopca nie było w pokojach jego matki na wieży. Młoda kobieta siedziała nieruchomo u krosna, długie włosy opadały jej na ramiona jak złotoruda przędza, a wielobarwne motki nici zaścielały kamienną posadzkę. Lecz skoro podeszli bliżej – ostrożnie, by nie przerazić jej i nie wyrwać znienacka z drzemki – dostrzegli, że ma na przegubach szerokie nacięcia. Rany były podobne do znaków czy liter, precyzyjnie kreślonych ostrzem sztyletu. Krew zastygła w cienkich strużkach, które jak purpurowe nici spływały po sukni aż do ziemi. Twarz kobiety pozostała spokojna i gładka, bez cienia strachu. Przez otwarte okna komnaty jesienne słońce padało na niedokończony kobierzec, a szary ptaszek śpiewał słodko w klatce zawieszonej u powały, lecz ludzie Igina uciekli stamtąd, czym prędzej, choć nie potrafili doprawdy powiedzieć, co ich przeraziło.

Nie poniechali wszakże poszukiwań.

Chłopca nie znaleziono w pałacowym ogrodzie ani na ulicach miasta, które aż do zmroku przeczesywali przerażeni strażnicy. Na darmo wypytywano piastunki – zrazu łagodnie, potem na torturach. Nikt nic nie wiedział, jakby ziemia rozstąpiła się, aby go ukryć. Wreszcie o zmierzchu Igino wypuścił jego tropem demony.

* * *

Nino zapamiętał tamten dzień jak przez sen. Nie umiał sobie później przypomnieć, jakim sposobem znaleźli się na zakurzonym dziedzińcu poza bramami miasta – czy matka wyprawiła ich w drogę, przeczuwając zbliżającą się zagładę, czy może uczyniła to służebna o litościwym sercu, czy wreszcie Fiametta przyszła po niego w tej dziwnej godzinie, kiedy zamek był pełen lamentów i przerażenia. Czasami miał wrażenie, że wyobraził sobie tę wędrówkę w rozpaczliwym pragnieniu odnalezienia wspomnień i obrazów, których naprawdę nie było. Jednak, gdy leżał bezsennie w celi, otoczony zewsząd bezmierną ciszą, zwidywała mu się w ciemności postać pięcioletniego chłopca, przyodzianego w szkarłat i złoto, przyblakłe nieco pod kurzem gościńca. Kopyta końskie drobiły w pyle, stukały chodaki służących w drodze do akweduktu, a bladoróżowe poranne światło przeświecało przez szprychy kół wielkich wozów i wysrebrzało wirujące w powietrzu drobiny pyłu.

Ostatnie obrazy, jakie pamiętał.

Dla odmiany wszystko, co wydarzyło się później, kiedy już ich pochwycono i doprowadzono przed oblicze Igina w sali tronowej Castello Scarlatto, znikło z jego pamięci jak wytarte czarodziejskim zaklęciem. Oczywiście opowiedziano mu potem wielokrotnie tę historię. Znało ją każde dziecko na Półwyspie i każdy bard, znienacka wyrwany z drzemki pod koniec ociekającej niemieszanym winem uczty, potrafił ułożyć o niej kilka zwrotek. Ale żadna z tych pieśni nie należała do Nina. Nie umiał sobie przypomnieć drgnięcia palców Fiametty w jego dłoni, gdy usłyszała tę niewiarygodną propozycję Igina, ani kształtu twarzy maga, gdy spoglądał na nich z wysokości tronu martwego władcy Valle delle Fiamme. Czasami tylko, w środku nocy, wydawało mu się, że słyszy przeraźliwy krzyk dziewczyny, która zrozumiała właśnie, jak podstępnie czarnoksiężnik obrócił przeciwko niej jej własne życzenie.