Tamtej nocy myśli Irys zaprzątał zakrzywiony ofiarny nóż, który miał odmienić jej twarz, a wraz z nią całą nieodgadnioną przyszłość. I z głębin własnego strachu nie umiała ocenić ostrzeżenia. Nie dbała o Warka i jego pragnienia. Była kapłanką Kei Kaella i wybrano ją, aby ocaliła świat. Nie przypuszczała, aby sinoborski kniaź miał ją skrzywdzić dotkliwiej niż to, co nastąpi o poranku, kiedy już rozkrzyżują ją na drewnianej ramie do torturowania wołw.
Pomyliła się.
Kiedy dzisiaj o zmierzchu Wark przywołał ją do siebie i rozkazał, aby otruła dla niego żalnickiego księcia, jej serce rozpadło się na tysiąc drobnych kawałków. Jak puchar ze szkła. Wiedziała przecież, że kiedyś będzie musiała wykraść harfę i zdradzić swego kochanka w ostatni, niepodważalny sposób. Wyobrażała to sobie podczas długich nocy, kiedy leżała tuż obok niego, nie umiejąc uciszyć żalu i niecierpliwych myśli. Każda z nich nosiła imię szarookiej kapłanki, która przed posągiem bogini ostrzegła ją, aby spośród wszystkich innych szaleństw, zdrad i smutków nie dołożyła sobie jeszcze tego jednego. By nie pokochała sinoborskiego kniazia.
– Coście tak sposępnieli, kniaziu? – Czarnywilk obrócił się ku gospodarzowi. – Czyżby wam wina w pucharze brakło?
– Wina mam dosyć – odparł Wark. – Ale nie dziwota, żem niewesoły, bo nie na wesele się tu zjechaliśmy. Jeszcze nie pobielała krew mojego ojca, co ją zdradziecko przelano.
– Nie wiem, jakie stypy w Sinoborzu bywają – rzekł czarnobrody wojownik. – Ale u nas jest zwyczaj, że gdy wielki kniaź padnie, trzeba się pieśnią pokrzepić i żal winem spłukać. Co i wam ze szczerego serca radzę.
– Jeno nim żal minie, trzeba pomsty dokonać. Na tych, co mordowali, i na tych, co na mord przyzwolili. Mord moich obu ojców.
Koźlarz gwałtownie uniósł głowę. Wiedźma dostrzegła w jego oczach jakiś zastały, odległy smutek. Zaraz jednak opuścił powieki.
– Czerwieniec bardzo dobrze wiedział, co go czeka, kiedy wyruszył ze mną na południe – odezwał się płaskim tonem.
– Że napotka swoją śmierć w przydrożnej gospodzie? – spytał niedbale Wark. – Z ręki pijanego warchoła? Nie sądzę.
Rozmowy przy niskim stole przycichły nagle.
– Tak się na wojnie zdarza – odrzekł spokojnie Koźlarz, lecz wiedźma nie mogła oderwać spojrzenia od jego dłoni, zaciśniętej na nóżce kielicha. – Nic nie można poradzić.
– Doprawdy? – Sinoborski kniaź zdziwił się cierpko. – Po cóż więc te bronie cudowne i miecze, w ogniach Kii Krindara stworzone, skoro nie można nimi ocalić jednego istnienia?
Żalnicki książę zmarszczył gniewnie brwi. Chciał odpowiedzieć, lecz wiedźma odruchowo wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Wizja poraziła ją natychmiast, ostra i dojmująca jak smagnięcie bicza.
Pośrodku północnego lata śniegi płoną jak biały ogień, słońce roznieca na nich setki drobnych płomieni, które wkradają się pod powieki jak igiełki. Wojownicy rąbią lód na rzece i dwóch chłopców o bliźniaczych szarych źrenicach biegnie poprzez zaspy z łyżwami na przerzuconym przez ramię rzemieniu. Nie ma widmowych królów z kohorty Org Ondrelssena ani mieczy wykutych w ogniach boga. Tylko dwóch chłopców na śniegu. Błysk słońca, sople szronu uwieszone gontów. Rogate szłomy wojowników, śmiechy służebnych. Nosidła do wiader wygięte na ich ramionach jak kikuty skrzydeł i krasne fartuchy pośrodku bieli.
Koźlarz delikatnie odsunął jej palce.
– Nie trzeba – powiedział bardzo cicho. – Naprawdę. Nie mam niczego, co chciałbym ci oddać. Nawet jeśli to jedyny sposób, aby zapomnieć. Jesteś wystarczająco zmęczona.
Przygryzła wargę, aby się nie rozpłakać. Lubiła tego szorstkiego milczącego księcia, który pewnego jesiennego ranka otulił ją własnym płaszczem. Ludzie zazwyczaj nie dostrzegali jej znużenia, bólu czy głodu. Po prostu omiatali ją wzrokiem, jakby nie istniała naprawdę.
Lubiła go, ale nie umiała zgadnąć, co usłyszał zeszłej nocy w śpiewie Szarki. Nie widziała jego twarzy, kiedy sztorm doścignął ich w końcu, a pioruny rozrywały się na niebie tuż ponad masztami okrętów. Czy naprawdę wyrzekłby się Szarki, ponieważ jego mleczny brat również usłyszał śpiew Iskry i zapragnął jej tak, jak pragnie się baśni i sennego marzenia? – pomyślała z przestrachem. Czy umiałby raz jeden i na zawsze oddać narzeczoną, która zeszłej nocy wydawała się utkana z wody, ognia i legendy?
Książę uśmiechnął się do niej niemal niedostrzegalnie, dziwnym uśmiechem, który nie sięgał oczu. I w tej samej chwili wiedźma zrozumiała, że nie ma żadnego znaczenia, co Koźlarz zamierza uczynić. Nikt bowiem nie uwierzy, że mógłby z własnej woli oddać Iskrę – ani sinoborski kniaź, ani Suchywilk. Panowie Krain Wewnętrznego Morza nie mieli w zwyczaju dzielić się czymkolwiek. Zachłanność tkwiła w nich równie głęboko, jak w żmijach, które walczą i pożerają się nawzajem w drodze do źródła Ilv.
Jednak teraz pomiędzy nimi stała Szarka. W jej pamięci budziły się również inne wspomnienia i miejsca, ukryte poza Łysogórami i kręgiem południowych wysp, gdzie nie zapuszczają się nawet najśmielsze ze zwajeckich okrętów. Wiedźma oglądała je w snach rudowłosej – potężny zielony dąb pośrodku puszczy, odciski dłoni na korze, wieża z szarego kamienia. Łąki błękitnych traw, które rozkwitają pod księżycem w pełni. Wiele miejsc. Odległych, nieznanych miejsc, które być może nigdy nie istniały naprawdę.
Szarka nie przypłynęła na Przychytrze bez przyczyny. Teraz zaś znajdzie sposób, aby powstrzymać Warka – z powodu długu, pamięci i obietnicy, które splotły ją z Koźlarzem. Choćby żadna z tych rzeczy nie była prawdziwa.
Co zabawne, nikt o nią nie dbał – ani Wark, ani Koźlarz, ani sinoborska kapłanka, ukryta poza złotą taflą maski. Nie pamiętali o rudowłosej dziewczynie, która lada chwila ocknie się w północnej wieży i zejdzie na dół, by bezpowrotnie zmącić tę ucztę. Ale wiedźma nie umiała o niej zapomnieć.
– Tak bywa – powiedziała cicho, zwracając na Warka wielkie błękitne oczy, które zaczynały już nabrzmiewać od magii. – Czasami nie udaje się nam zatrzymać tego, czego pragniemy. Czasami nie udaje się nam tego nawet ocalić.
Usłyszała, jak Wark ze świstem wciąga powietrze.
Pod pękniętym łukiem bramy, która niegdyś prowadziła ku kaplicy Kii Krindara, stała Szarka. I znów wydawała się podobniejsza do pochodni niż żywej kobiety.
Szarka miała we włosach pojedynczy kwiat polnej róży, a jej biała suknia opadała aż do ziemi miękkimi fałdami. Wcześniej nie nosiła bieli, przypomniała sobie wiedźma. Biel nie jest jej barwą. Nie biel, tylko nasycona zieleń dębowych liści po wiosennym deszczu, żółć jaskrów, kosaćców i nawłoci, które rozkwitają w błotnistym rowie na skraju łąki, chropawa rdza sosnowego pnia, po której pełgają plamki słonecznego światła. Nawet czarna skóra kubraka norhemnów. Ale nie biel przejrzysta jak płótno, którym w Górach Żmijowych nakrywano głowy kobiet umarłych przed czasem.
Twarz Szarki była obliczem wodnej panny, pobielałym od śmierci i morskiej piany. Jadziołek na jej ramieniu skrzeczał cicho.
Sinoborski pacholik, młody i szczupły jak leszczynowy pręt, postępował tyłem ze żmijową harfą w ramionach. Minstrelka zamilkła na jej widok w pół słowa.
Potężny czarnobrody chłop w wypolerowanym kłobuku i brygantynie, który stał z obnażonym mieczem za plecami Warka, sapnął ciężko, gdy plugastwo spojrzało prosto w niego miodowymi ślepiami. Szarka się nie obejrzała, nie skinęła głową żadnemu z wielmożów, którzy podnosili się w powitalnym ukłonie. W głuchej ciszy przeszła przez dziedziniec. Tylko ćmy, wirujące sennie wokół pochodni, zgubiły rytm i rozprysły się w popłochu. Jadziołek zaklekotał gwałtownie, pochwycił jedną zakrzywionym dziobem i poderwał się do lotu.
Szarka nie drgnęła. Wiedźmie wydawało się, że Iskra z każdym krokiem coraz bardziej wynurza się spod powierzchni wodnej magii. Jednak policzki Szarki nie nabrały rumieńców. Jej oczy prześlizgiwały się po powierzchni kształtów, lecz nie widziały naprawdę. Wiedźma nie śmiała wyciągnąć do niej ręki. Bała się, że dotykiem rozpozna nie kobietę, która niemal wykrwawiła się przy przełęczy Skalniaka, tylko wodną pannę zaklętą w śmiertelnym ciele. I obawiała się, by wodna magia nie pochwyciła jej przez skórę Szarki i nie pochłonęła, gdyż podobne moce były zachłanne i przywykły do ludzkiego ciała.