Изменить стиль страницы

Z wysiłkiem odsunęła od siebie ten obraz. Czasami bogowie stawali u progu jej dworca, ale żaden z nich nie był panem Pomortu. Nie widziała jednak żadnego od lat i nie sądziła, aby któryś przybył dzisiaj. Nie musiała się obawiać. Jeszcze nie teraz. Nie tej nocy.

Drżącymi ze starości rękami spróbowała skrzesać ognia. Lecz kiedy pierwsza iskra padła na suche patyki, Zwajce wydało się, że w zawierusze ponad dworcem ozwał się nowy, obcy ton. Daleki jeszcze grzmot. Deszcz zatętnił mocniej po deskach. Zwajka przechyliła głowę, nasłuchując. Nie czekała długo. Uderzył kolejny piorun, po nim zaś następny i jeszcze jeden. Każdy był donośniejszy od poprzednich.

– Pani! – Przerażona niewolnica wpadła do komnaty i rzuciła się Zwajce do nóg. – Ogień na niebie!

– Pomóż mi. – Stara kobieta wsparła się o nią i mozolnie dźwignęła z klęczek. – Podaj mi płaszcz. I sprowadź mnie do wielkiej sali.

W halli czekały dwa tuziny wojowników: Suchywilk nie pozostawił dworca bez obrony. Ale tylko gospodarz mógł powitać tego przybysza, wprowadzić go do sali i posadzić pod poprzeczną belką, rzeźbioną w smukłe kształty wężów nieba.

– Wyjdę do niego! – powiedziała z mocą babka. – Kimkolwiek jest.

Pioruny uderzały coraz gęściej, aż zlały się w jeden przeraźliwy łoskot. Na północnym niebie, ponad palisadą, biła seledynowo – złota łuna.

– To nie Morski Koń – odezwał się jeden z wojowników. – Przybywa od strony Pomortu.

Zwajka miała wrażenie, że podmuch wichru przeniknął ją na skroś. Wsparła się mocno na lasce, zwieńczonej srebrną głową żmija, i wciągnęła głęboko do płuc lodowate powietrze. Stała na własnej ziemi i nigdy nie mówiono o niej, że jest tchórzem. Poza tym wydało się jej, że w zawierusze słyszy coś jeszcze. Tętent koni.

– Otwórzcie bramę! – rozkazała.

Wojownicy nie śmieli się otwarcie sprzeciwić. Ociągali się jednak wyraźnie ze zdejmowaniem sztab z wierzei. Tymczasem z upiornej poświaty na niebie odrywały się pojedyncze złote iskry. Tętent potężniał. Zwajka mogła już odróżnić pojedynczych jeźdźców. W świetle błyskawic dostrzegała czarne kontury rumaków, rogate szłomy na głowach martwych władców, miecz w wyciągniętej dłoni ich wodza. Iskry wirowały ponad nimi na burzowym niebie, krzycząc głosami gromów. Były zbyt wysoko i siwowłosa Zwajka nie widziała ich twarzy ani olbrzymich szarych wilków, które je niosły. Ale smugi włosów migotały pomiędzy błyskawicami jak płomienie. Blask bił tak mocny, że babka musiała zmrużyć oczy. Przez chwilę walczyła ze łzami. To samo złoto było wplecione w warkocze Selli. Pamiętała, że w ciemnej izbie świeciły jak ogień. Pamiętała też, że ten ogień niemal ze szczętem strawił jej ród.

Wówczas spostrzegła coś niżej, pomiędzy widmowymi jeźdźcami. Pojedynczy błysk złota na siodle przed pierwszym z jeźdźców. Jasną witkę włosów, która sięgała końskich kopyt.

– Bogowie – wyszeptała bezdźwięcznie. – Zlitujcie się nad nami.

Wiatr pochwycił jej słowa i uniósł je w ciemność ponad dworcem. Krzyknęła ostro, aby ponaglić wojowników, którzy nadal mozolili się z podwojami. Zbyt późno, bo w tej samej chwili kopyta pierwszego z rumaków opadły na szczyt bramy. Potężne koły pękły z trzaskiem, co zabrzmiało jak odgłos gromu. Odłamki belek sypały się szeroko, kiedy kolejni jeźdźcy galopowali poprzez przestwór ciemnego nieba i opadali na dziedziniec. Konie rżały rozgłośnie, potrząsały grzywami. Błyszczały srebrzyste kolczugi i rogate szłomy. Ale twarze pod hełmami nie należały do śmiertelników. Z wyjątkiem jednej.

Zwajka pokłoniła się tak nisko, że jej siwe włosy dotknęły ziemi. Wedle legendy dwóch jej przodków jeździło w tym hufcu. Wichrowe sevri odnalazły ich, konających na krwawym polu, i powiodły na północ, aby dołączyli do zastępu boga. Był to zaszczyt, największy z możliwych. Lecz przynależał zmarłym.

Zamigotały srebrne ogniwa kolczugi i kryształki lodu na końskim rzędzie: przywódca wysunął się naprzód. On jeden nie nosił korony na srebrzystym hełmie, lecz niczym więcej nie odróżniał się od reszty. Twarz miał daleką i białą jak pogrzebowa chusta. Tylko w oczach, szarych i połyskliwych jak lód, pozostało coś ludzkiego. Babka nie widziała go nigdy wcześniej, lecz rozpoznała od pierwszego rzutu oka. Na Północy tylko jedno dziecko jeździło w kohorcie boga, a teraz bóg widać postanowił się upomnieć o swoją zdobycz.

W ramionach, owiniętą płaszczem z koźlej skóry, od którego przybrał imię, trzymał rudowłosą kobietę. Sześć miesięcy temu Suchywilk przyprowadził ją do tego dworca i nazwał córką. Nie poruszała się. Jedynie jej włosy falowały na wietrze.

Zwajka poczuła, jak łzy nabiegają jej do oczu. Wokół było tak zimno, że zamarzły jej na rzęsach, zanim spłynęły na policzki.

Jabłkowity wierzchowiec podrzucił łbem i zrobił kilka kroków naprzód. Srebrzyste podkowy pobrzękiwały cicho na zamarzniętej ziemi. Siwowłosa kobieta zdała sobie nagle sprawę, że stoi samotnie pośrodku dziedzińca – wojownicy tłoczyli się wokół ścian dworca, lecz żaden z nich nie miał odwagi podejść bliżej. Wyprostowała się sztywno. Pogrzebała na tej wyspie męża i dwóch synów, opłakała trzech prawnuków, zagubionych pomiędzy Żebrami Morza, i czwartego, którego wygnano pomiędzy obcych na poniewierkę, na zatracenie. Mogła przyjąć też zło, które tej nocy nadciągnęło znad morza. Była stara. Nie lękała się już niczego.

Tyle że ból nie słabł. Za każdym razem bolało tak samo.

Koźlarz zeskoczył z siodła i delikatnie położył nieprzytomną Szarkę u stóp Zwajki. Martwi władcy stali nieruchomo, gdy otulał ją płaszczem. Kiedy się wyprostował i spojrzał starej prosto w twarz, na jego nieruchomych wargach osiadły drobinki śniegu.

– Strzeż jej dobrze – powiedział powoli, jakby z trudem znajdował słowa. – Jest iskrą na dnie mojego serca. Nie pozwól jej zgasnąć.

Wiedziała, że powinna mu odpowiedzieć, ale zdołała jedynie skinąć głową. Dopiero teraz spostrzegła, że nie widzi przy nim koronacyjnego ostrza żalnickich kniaziów. Miecz, przypięty do jego boku, z pewnością nie był Sorgo. Nie śmiała zapytać, co się z nim stało.

Żalnicki książę posłał jej jeszcze jedno spojrzenie, po czym wsunął nogę w strzemię i wskoczył na siodło. Rumak niecierpliwie potrząsnął grzywą. Martwi bohaterowie spoglądali na Koźlarza z wyczekiwaniem. Ich puste oczodoły zasnuwał dym. Książę uniósł dłoń.

– Poczekaj! – wykrzyknęła stara.

Mężczyzna, który przewodził kohorcie boga, nawet się nie obejrzał. Musiała szarpnąć za strzemię, żeby na nią spojrzał. W jego twarzy nie pozostało nic ludzkiego. Był równie obcy i obojętny jak martwi bohaterowie. Nie przypuszczała, aby zechciał ją objaśnić, co takiego się wydarzyło pośrodku Wewnętrznego Morza, że spośród tylu, którzy wyruszyli z Półwyspu Lipnickiego, powrócił tu samotnie, z na wpół żywą Szarką.

– Dokąd jedziecie? – spytała mimo wszystko.

– Na południe – odparł bez zawahania. – Na bitwę. Nie zatrzymuj nas w drodze, niewiasto.

* * *

Na majdanie przed staroźrebską bramą kłębiła się wielka ciżba gapiów. Deszcz pluskał cicho na powierzchni kałuż, uderzał w dachy mieszczańskich kamienic. Złociszka wyszła z podcieni i nie trudząc się podnoszeniem jasnej sukni, ruszyła przez błoto. Zbójca który sprawdzał popręg, zacisnął gniewnie wargi. Nie chciał z nią mówić. Nie teraz. Nie uporał się jeszcze z myślą o Nieradzicu.

– Dokąd pojechał? – Złociszka pochyliła się i poklepała konia po grzbiecie.

Zbójca gniewnie zacisnął zęby.

– Skądże mnie wiedzieć?

Dziewczyna dotknęła czołem końskiej grzywy. Mokre włosy oblepiały jej policzki i ramiona.

– Pewnie przestrzec Bogorię – rzekł łagodniejszym głosem Twardokęsek.

– Co teraz uczynisz?

Zbójca milczał długą chwilę.

– Sam nie wiem.

Wspiął się na siodło. Coś strzyknęło go w krzyżu. Złociszka miała rację. Był za gruby. I zbyt stary na tę zabawę. Wyciągnął jednak ramię, objął wpół dziewczynę i uniósł. Nie ważyła wiele. Tłum darł się z entuzjazmem, kiedy ją całował, a Złociszka miała wilgoć na wargach. Łzy albo deszcz – nie wiedział.