Изменить стиль страницы

Jasny kształt przybliżał się ku nim po niebie, aż mogła odróżnić konia, który wydawał się uczyniony z lodu i mgły. Galopował, jakby istniała niewidzialna ścieżka, przygotowana specjalnie dla jego kopyt. Ale nie było nic, prócz nieba i wody. I deszczu pomiędzy nimi, który stawał się chłodniejszy z każdym końskim skokiem. Księżniczka chciała się cofnąć, choć wiedziała przecież, że przed tym jeźdźcem nie zdąży uciec i nie schroni się przed nim w cytadeli, ponieważ kamienne mury nie będą żadną osłoną.

– Zostań – wyszeptał Wężymord, przyciągając jej dłoń do piersi.

Usłuchała. Nie mogła go przecież zostawić samego.

Jeździec osadził konia na brzegu. Drobne odłamki skały prysnęły jej w twarz. Kiedy odważyła się podnieść głowę i spojrzeć na przybysza, zobaczyła, że przewyższał o dwie głowy Wężymorda, choć ten doprawdy nie był niskim mężczyzną. Przesunęła wzrokiem po pysznej kolczudze ze srebrzystych kółek i szłomie, który połyskiwał jak lód na górskim strumieniu. Oczy łzawiły jej od blasku i nie mogła przyjrzeć się dokładnie twarzy. Znała jednak imię jeźdźca. Powtarzano je na całej Północy. Org Ondrelssen od Lodu. Białobrody. Opiekun wojowników. Pan widmowej kohorty. Władca wichrowych sevri. I żmijów, kiedy jeszcze latali po zimowym niebie. Zanim wymordował ich mężczyzna, który stał teraz u jej boku i był jej mężem.

Org Ondrelssen zeskoczył z siodła. Spostrzegła, że trzyma miecz w ramionach, ostrożnie, jakby niósł dziecko. Sorgo. Koronacyjne ostrze żalnickich kniaziów.

Nagle zabrakło jej tchu.

A potem bóg przykląkł przed nią na mokrych skałach i w wyciągniętych rękach podał jej miecz. Tego nie było w żadnej pieśni, legendzie ni baśni. Przedksiężycowi nie pochylali głowy przed śmiertelnikami.

– Przyjmij go, pani – powiedział.

Miał miękki, cichy głos, lecz wydawało się jej, że słyszy w nim odległy pogłos lawin i lodów, które pękają w cieśninach na północy tak odległej, że nigdy nie zagląda tam słońce.

– Czym go opłacono? – spytała szorstko, choć nie miała prawa pytać, a on wciąż klęczał przed nią, jak gdyby była cud – księżniczką z baśni, a nie chromą, bękarcią córką Smardza.

Zbyt dobrze znała ten miecz. Wiedziała, że nie wyzbywano się go łatwo i bez walki.

– Oddano go z wolnej woli – odpowiedział bóg. – Lecz cena była wysoka. Nie zmarnuj jej. Nie zmarnuj obietnicy, która jest zamknięta w twoim imieniu, Selveiin.

Rozpłakała się. A może to był deszcz.

– Przykro mi, księżniczko. – Bóg ujął jej dłonie i zacisnął je na rękojeści miecza. Jego palce były zimne jak lód. – Czas dobiega końca i wiesz, co musisz uczynić. Szybko. Zird Zekrun ma moc i nie zdołamy go dłużej powstrzymywać, Selveiin. Wszystko musi się rozstrzygnąć tego lata.

– Wiem – odparła.

Nadal nie wypuszczał jej dłoni.

– Brakuje ci dwóch znaków. Znajdź je. Zanim spadną śniegi.

Obejrzała się na Wężymorda, który wciąż stał obok, o pół kroku za nią.

– Nie – rzekła bardzo cicho. – Mam wszystkie.

Bóg podniósł się. Pierwszy raz, odkąd stanął na skałach Uścieży, spojrzał na mężczyznę, który trzy pokolenia wcześniej wymordował żmijów na brzegu źródła Ilv. Skinął głową.

– Spotkamy się jeszcze – powiedział. – Innego dnia, na brzegu morza.

– Wiem. – Wężymord nie spuścił wzroku. – Kiedy nadejdzie czas.

* * *

Pan Krzeszcz z opuszczonymi powiekami słuchał jazgotliwego głosu ladacznicy. Dziewka przybiegła do obozowiska o zmierzchu. Znać, że w wielkim pośpiechu, bo nie zdjęła wyzywającej szkarłatnej sukni i nie starła z gęby barwiczki. Pan Krzeszcz obiecał sobie, że naznaczy jej stosowną pokutę – tuzin batów na goły grzbiet – potem zaś obwiesi przykładnie za inne grzechy. Ale później. Teraz potrzebował jej żywej. Zanadto ważne wieści przyniosła, aby mitrężył czas na wyliczanie batów.

– Więc powiadasz, niewiasto, że sam Twardokęsek w Staroźrebcu popasał? – rzekł z namysłem.

Ladacznica posłała mu gorliwe, psie spojrzenie. Przyłączyła się do biczowników niedawno, po pierwszym z owych kazań, które nieodmiennie kończyły się podpaleniem najbliższego szlacheckiego dworca i obróceniem jego mieszkańców w mierzwę pod drzewa bogini. Czas jakiś wędrowała z gromadą. Mieli z niej pewną korzyść, bo okolicę znała wyśmienicie, ale zanadto podjudzała chłopów do napaści na pańskie siedziby. Do tego pomieszało się jej we łbie i jęła głosić własne objawienia, a podobnego bluźnierstwa pan Krzeszcz doprawdy nie mógł cierpieć. Kazał ją precz odpędzić. Nie przewidział jednak, że dziwka przekabaci strażników i umknie, pociągając za sobą siedem tuzinów zacnych braci. Nie zgadł również, że ich napaść na obwarowane miasteczko zakończy się sromotną klęską.

Co najdziwniejsze, wygubiwszy tylu towarzyszy, dziwka bez żadnego lęku wróciła do obozowiska i pognała prosto przed oblicze pana Krzeszcza. Jej głupota prawdziwie napawała go zdumieniem.

– A juści – odparła w chropowatym chłopskim dialekcie. – Onże Twardokęsek, zaprzaniec przebrzydły, braci naszych onegdaj pogromił. Ale już dzisiaj o brzasku dalej miał paskudnik pobieżać.

– Dokąd?

– Ano – kobieta przeczesała palcami zmierzwione rude włosy – powiadali mieszczankowie, że do Rogobodźca ciągnie, Bogorii na ratunek. Wielka bitwa tam będzie, z Pomorcami pono.

Za plecami pana Krzeszcza jeden z braci rady zaszurał nogami po wilgotnej trawie. Nie śmiał przerywać, póki prorok nie skończył badania. Ale niecierpliwił się.

Pan Krzeszcz dał znak, aby odprowadzono dziwkę, tym razem przykazawszy solennie, aby oddano ją pod straż niewiast, z natury mniej podatnych na jej wdzięki.

– Czy to znak, święty ojcze? – odezwał się krępy chłop, któremu jedno oko wyłupiono w karze za kłusownictwo.

Szlachcic rozmyślał chwilę. Trzódka obserwowała go w nabożnym skupieniu.

– Znak – przyznał po jakimś czasie.

– Tedy wyruszamy? – Najmłodszy z przywódców biczowników, rudowłosy chłopak, który kiedyś był pańskim świniopasem, poderwał się z ziemi i buńczucznie potrząsnął końską szczęką na kiju. – W Wilczych Jarach niewiele szlachty zostanie. Możemy ich wybić co do nogi. Możemy wyniszczyć wszystkich! – zakrzyknął jeszcze i umilkł pod karcącym spojrzeniem innych braci. Pan Krzeszcz długo kręcił młynka palcami.

– Nie – zadecydował w końcu. – To znak prawdziwy, od bogini zesłany. I błogosławieństwo, gdyż nasi wrogowie będą walczyć ze sobą. Nie obrócą na nas oczu. Ale pociągniemy na północ. Aż do wichrowej Uścieży. Uderzymy tam, gdzie się nas nie będą spodziewać. I zabijemy plugastwo od wszystkich innych straszniejsze.

Słuchali go z natężeniem, nie chcąc uronić ani jednego słowa.

– Wiedźmę – powiedział, chociaż nie należało im się żadne wyjaśnienie: słyszał głos bogini, oni zaś winni go wypełniać. – Przygotujemy drogę dla bogini. Uwolnimy kraj od wiedźmy, która knuje bogom zagładę.

* * *

Nad wyspą szalała zawierucha. Deszcz bębnił w okiennice, wicher wciskał się przez najdrobniejsze szczeliny, a ogień na palenisku dawno wygasł. Siwowłosa Zwajka z westchnieniem odrzuciła skóry i podniosła się z posłania, z trudem prostując zastałe mięśnie. Mogła przywołać niewolnicę – dziewka drzemała tuż za drzwiami – ale nie miała ochoty oglądać jej szerokiej twarzy, pełnej bezmyślnej gorliwości. Istniały rzeczy, których nie należało dzielić z przypisańcami, choćby najzacniejszymi. Jedną z nich był sen, jaki tej nocy obudził Zwajkę.

Wzdrygnęła się, zbierając chustę na chudych ramionach. Koszmary trapiły ją całą zimę, odkąd Suchywilk sprowadził do dworca rudowłosą dziewczynę, która podobno była jej prawnuczką. Ustały, kiedy Szarka odpłynęła. Lecz dzisiejszej nocy Zwajka znów wędrowała we śnie poprzez mroczny korytarz, głęboko w trzewiach ziemi. Szła długo. Latarnia w jej ręku zgasła z sykiem, ale była tylko jedna ścieżka i prowadziła w dół, aż do nasady Hałuńskiej Góry. Gdzie czekał na nią Zird Zekrun.