– Kto cię wpuścił? – spytał chrapliwie.
– Cherchel – odparł bez cienia zażenowania Pomorzec. – Powiadał mi też, że się wam dobrze na tej wojence powodzi. Żonkę młodą macie, mieszczan z opresji wybawiacie, Skalmierskich zbrojną ręką gromicie. Wszystko ładnie – pięknie, alem się zaniepokoił ździebko, czy aby nie zapomnieliście, żeśmy się tutaj nie dla bohaterskich mrzonek zeszli, ale dla rabunku.
– Pamiętam – rzekł sucho zbójca. – Najemników od Kościeja sprowadziłem. Wedle umowy.
– To dobrze. Bo się akurat świetny moment nadarza. Całe wojsko z obozowiska wyszło Wężymordowi na spotkanie.
– Dokąd?
– Na Rogobodziec.
Zbójca skinął głową. Miejsce było dobrze wybrane.
– Kto ich prowadzi?
– Bogoria.
Znów pokiwał głową. Mógł się spodziewać, że skoro wreszcie przyłączył się do rebelii, stary szlachcic nie pozwoli nikomu odebrać sobie komendy.
– Znaczy się – ciągnął coraz śmielej Chąśnik – na Lipnickim Półwyspie ledwie parę tuzinów zbrojnych zostało. Bogorii ludzi nie dostaje, tedy zebrał wszystkich, którzy mogli na koń siadać. Ale Kostropatkę zostawił, widać nie lubi klechy. – Uśmiechnął się wrednie. – I tak mi się zdaje, że trzeba się teraz ciszkiem do obozowiska zakraść, kapłana za kark ucapić i tak długo go dusić, póki nam co do joty nie wyśpiewa, gdzie skarbczyk ukryty i co się w nim jeszcze kryje. Jak uradziliśmy.
– Jak uradziliśmy – potaknął zbójca ale jakoś bez zapału.
Chąśnik nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
– Tak się tylko chciałem upewnić – rzekł, popatrując bystro na herszta. – Tedy jutro ruszamy? O świcie?
– Ano o świcie – zgodził się posępnie zbójca.
– Tedy nie trapię was więcej. Nacieszcie się młodą żonką. Należy się wam – zakpił Pomorzec i cicho zamknął za sobą drzwi.
Nie zauważył Nieradzica, który kulił się w mroku za ozdobnym filarem. W ręku trzymał tacę z dzbanem wina i dwoma srebrnymi kubkami. Nie zaniósł ich jednak do komnaty zbójcy. Odczekał kilka chwil, póki kroki Chąśnika nie umilkły na schodach, po czym bez słowa odwrócił się i odszedł jak najciszej. Niepotrzebnie, gdyż Twardokęsek nie usłyszałby go, choćby tupał podkutymi butami. Złociszka bowiem poruszyła się znowu i zarzuciła mu nogę na biodro. Zbójca sapnął. Dziewczyna zachichotała.
– Wcale nie spałaś – oskarżył ją zbójca usiłując ignorować jej drobne, zręczne palce, które dotykały go w niezwykle ekscytujący sposób.
– Muszę doglądać interesu – wyjaśniła z kpiną. – Żebyś nie zdołał się wymknąć.
Potem jej palce przesunęły się jeszcze wyżej i zbójca nie zdołałby się wymknąć w żaden sposób. Zresztą nie miał ochoty. Zastanawiał się tylko, gdzie nabyła podobnych umiejętności. Bo przecież nie w kupieckiej kamienicy.
– Obudź się! – Złociszka gwałtownie otwarła okiennice i ostre poranne światło wypełniło komnatę.
Zbójca zacisnął powieki i nakrył głowę poduszką.
– Późno już?
– Świta dopiero – oznajmiła radośnie dziewczyna. – Ale wyglądają nas od dawna.
– Wyglądają? – Zdumiał się zbójca.
Nie przypominał sobie, aby jakieś pilne sprawy czekały na niego z rana, a po ostatniej nocy doprawdy potrzebował odpoczynku. Jednak dziewczyna bez miłosierdzia zdarła z Twardokęska puchową pierzynę.
– Wstawaj, leniuchu! – Rzuciła się na łóżko i połaskotała zbójcę po żebrach. – Mamy dużo do zrobienia.
Podskoczył jak łosoś dźgnięty ościeniem i schwycił ją za nadgarstki. Jak na złość, Złociszka wyglądała kwitnąco, tylko wargi miała z lekka opuchnięte, a policzki zaróżowione i podrapane zbójecką brodą. Radość aż z niej biła. Wyrwała się, zmierzwiła zbójcy włosy. Chwilami miał wrażenie, że traktuje go jak wielką lalkę. Było w tym coś uwłaczającego. Naburmuszył się.
– Zostawże mnie, niewiasto – burknął. – Wypocząć wreszcie muszę. Wczoraj cały dzień w siodle, a noc… sama pamiętasz – dokończył niezręcznie.
Złociszka znów zachichotała, zasłaniając usta palcami.
– Pamiętam – odparła, poważniejąc gwałtownie. – Ale czas, abyś ty sobie przypomniał, po co tu jesteś. Więc wstawaj. I tak długo pozwoliłam ci zabarłożyć.
Twardokęsek z najwyższą niechęcią opuścił nogi na ziemię. Złociszka podała mu naręcze przyodziewku.
– A gdzie kubrak? – zapytał zrzędliwie. – Przecie się burmistrzowi w koszulinie nie pokażę. Ani chybi śniadanie sute wyprawił, aby swego wybawiciela uhonorować.
– Zasznuruj mi suknię – rozkazała dziewczyna, obracając się do niego tyłem. Zbójca westchnął ciężko. Łapy miał wielkie, niezgrabne, toteż szło mu niesporo. – A wedle śniadania, toś się straszliwie omylił, mój drogi. Burmistrz uprzedzony, że pilno ci w drogę, więc nijakiej biesiady nie będzie.
– Co?! – wrzasnął zbójca i tak gwałtownie ściągnął sznurówki, że Złociszka pisnęła słabo, a powietrze ze świstem wyszło jej z płuc. Zaraz jednak z całej siły nastąpiła mężowi na stopę. – Au! – zawył i poluzował uchwyt.
Dziewczyna odskoczyła o dwa kroki, dysząc ze złości.
– Ani się waż… – wycedziła przez zęby.
Zbójca machnął na nią ręką, jakby uciszał dokuczliwą muchę, i usiadł, aby wzuć buty.
– Jak to biesiady nie będzie?
Złociszka uspokoiła się nagle i uśmiechnęła słodko.
– Ponieważ, mój drogi małżonku, wiele miesięcy temu dobiłeś z moim drogim ojcem targu. I zamierzam dopilnować, abyś dotrzymał słowa. Na szczęście twoi kamraci są tego samego zdania. Wozy naszykowane i wojsko czeka z wymarszem.
– Wymarszem? – powtórzył bezmyślnie.
– Na Lipnicki Półwysep. – Spojrzała na niego krzywo. – Po skarb rdestnickich kapłanów. Pamiętasz jeszcze? Coś ci się nie spieszy po naszą fortunę.
– Co nagle, to po diable – mruknął.
– A co się odwlecze, to i uciecze. Pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia. – Znowu poweselała, a w jej niebieskich oczach pojawiły się złośliwe ogniki. – To! – Kopnęła owinięty w ciemną płachtę pakunek.
Ozwał się nieznaczny szczęk. Zbójca zaniepokoił się nagle.
Dziewczyna przyklękła i przecięła kordem skórzane pasy, którymi obwiązano tobół. Nawoskowane płótno rozchyliło się, odsłaniając przeszywanicę, skórznie, srebrzysty pancerz, nagolenniki i karwasze. Były nawet żelazne rękawice i hełm zwieńczony białą kitą. Wzmacniająca opaska dziwnie przypominała koronę. Twardokęskowi na chwilę aż dech zaparło ze zdumienia.
– Co to? – Z pretensją wymierzył palec w stertę uzbrojenia.
Miał dość doświadczenia, by od jednego rzutu oka oszacować jej wartość. Była cenniejsza niż ludna wioska na żalnickim pograniczu.
– Mój prezent ślubny. – Złociszka podeszła do zbójcy rozkołysanym krokiem, wspięła się na palce i pocałowała go w czubek nosa. – Wyszłam za ciebie, więc się nie możesz dłużej jak łachmyta ludziom na oczy pokazywać.
– Chybaś zdurniała, niewiasto!
Dziewczyna nie przejęła się zbytnio.
– Poza tym zawsze miałam chęć wyprawić rycerza do bitwy. – Przechyliła głowę na ramię i uśmiechnęła się z rozmarzeniem. – A potem stać w oknie i machać białą chusteczką, jak każda dobra żona. Zresztą cały Staroźrebiec na to samo czeka. – Podeszła do okna i pomachała energicznie do kogoś. Odpowiedział jej potężny ryk entuzjazmu. – Sami posłuchajcie.
Zbójca w dwóch susach przypadł do okna. Wychylił się ostrożnie i spojrzał w dół. Istotnie pod kamienicą mincerza zebrała się gromada motłochu.
Złociszka podeszła niepostrzeżenie i stanęła za jego plecami.
– Zdziwiony? Tutaj od wieku nie trafiło się podobne widowisko, więc wszyscy chcą popatrzeć, jak ruszacie na Rogobodziec, druhowi waszemu Bogorii na odsiecz.
Pociemniało mu przed oczami ze złości.
– Skąd niby o tym wiedzą?
– Jakoś się tak nowina rozeszła – odparła niewinnie. – A co?
– Nic! – rzucił z pasją. – Dobrze rozumiesz, smarkulo, że się na żaden Rogobodziec nie wybieram. Po co tedy naszykowałaś jasełka? Żeby mi na złość zrobić, że cię do Wiergów odsyłam?
Zrobiła nieszczęśliwą minkę.