– Zrobisz dokładnie, jak powiem! – sapnął ze złością.
Nadąsała się.
– Bo co? – spytała płaczliwie. – Psami mnie wyszczujesz z wdzięczności, że ci życie ocalam?
Zbójca uniósł oczy ku powale, prosząc wszystkich bogów, aby mu dali cierpliwość.
– Złociszko, tutaj wojna będzie – począł tłumaczyć. Sam nie umiał zliczyć, który raz powtarza te słowa. – Widziałaś przecież, że heretycy mało miasta ogniem nie strawili. A to kupa zbuntowanego chłopstwa, nie wojownicy. Z pomorckim wojskiem inna byłaby sprawa. Całe złoto twojego ojca nie zdoła cię ocalić, jeśli wpadniesz w ręce Zird Zekruna. Dlatego zaraz ruszysz w powrotną drogę. Bez zwłoki i dalszych kłótni. Bo i tak nic nie wskórasz.
Złociszka podniosła na niego błękitne oczy. Nie udawała dłużej rozpaczy i nie pociągała nosem. Była zła.
– Tak na noc? – zakpiła. – Jeszcze mnie wilki zeżrą albo inne dzikie zwierzę. No, ale widać chcecie, aby się nasze matrymonium co prędzej zakończyło.
Ręce mu opadły. Wiedział, że drażni go rozmyślnie, i tylko dlatego wciąż nie przełożył jej przez kolano i nie złoił skóry, jak zasługiwała. Może byłby to nawet wstęp do nieco milszej rozrywki i w końcu udałoby im się osiągnąć jakieś porozumienie, skoro inaczej nie dawała sobie przemówić do rozsądku. Ale zbójca nie miał pewności, czy mincerz Lubicha puści mimo uszu wrzaski krewniaczki.
Nie rozumiał, czym zawinił bogom, że mu zesłali na kark taką nieroztropną, swarliwą niewiastę. Servenedyjka Vii, jaśminowa wiedźma ani nawet Kalina nigdy nie ośmielały się traktować go w podobny sposób. Ale żadna z nich nie była rozbisurmanioną bankierską córką.
– Nie na noc – oznajmił, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie i stanowczo. – Teraz pójdziemy na bankiet, który jaśnie pan burmistrz wyprawił na naszą cześć i dla uczczenia zwycięstwa. Będziemy się grzecznie uśmiechać i dwornie przyjmować powinszowania z powodu zaślubin. Oboje. A rano odjedziesz do Książęcych Wiergów. Choćbym cię miał własnymi rękami związać i rzucić na wóz jak kukłę.
Złociszka zrobiła zatroskaną minkę i przyłożyła palec do ust, jakby się nad czymś głęboko namyślała. Zbójca aż wstrzymał oddech z niepokoju. Coś knuła.
– Tak się trochę zastanawiam… – zaczęła powoli. – Pewnie tylko z babskiej głupoty, mój mężu… Ale zastanawiam się, gdzie te wozy, co mnie na nie rzucić zamierzasz…
Jeszcze nie wybrzmiały ostatnie słowa, a zbójca już pędził przez komnatę ku drzwiom.
Posiadlca wyjechał na pagórek i rozejrzał się po okolicy. Zmierzchało. Nie miał ochoty na kolejną noc pod gołym niebem, a wokoło jak na złość nie widział ani śladu ludzkich osad. Zmarszczył brwi. Żebracy, pochwyceni na trakcie, zaklinali się na wszystkie świętości, że jest tu nieopodal miasteczko, zasobne wcale i ludne. Posiadlca nie ufał przesadnie zapewnieniom, wiedząc, że człowiek wszystko powie, jeśli mu się podłoży pod stopy garść gorących węgli. Ale zapędził się już bardzo głęboko w Żalniki i ufał, że w końcu natrafią na gęściej zamieszkaną okolicę. Przecież nawet w tych lasach siedzieli ludzie. Choć barbarzyńcy.
Kilku udało się już spotkać… Posiadlca skrzywił się na wspomnienie osiedla węglarzy. W polewce, którą go uraczono, pływały włókna przegniłej kapusty. Kiedy łeb wsunął do kurnej chaty, pociemniało mu przed oczami od smrodu mieszkańców i inwentarza, którzy gnieździli się razem w pełnej komitywie. Nawet baby cuchnęły łojem, przy tym były tak paskudne, że żadnej nie kazał wyszorować i przyprowadzić do namiotu.
Niezupełnie tak sobie wyobrażał zwycięski pochód przez Żalniki. Co gorsza, jego ludzie powoli zaczynali sarkać. Sam Posiadlca też miewał chwile zwątpienia, gdy zastanawiał się, dlaczego doża postanowił się połaszczyć na ten dziki, smutny kraj. Owszem, podobno i tutaj były dostatnie wioski, szlacheckie dworzyszcza, a nawet ponoć miasta z kamienia. Ale odkąd odłączył się od reszty wojsk, Posiadlca jakoś nie mógł na nie trafić.
Nie, właściwie nie złamał rozkazu doży. Po prostu twórczo go zinterpretował.
Stał w grupie dworzan i obserwował czujnie, jak podpisywano traktat pokojowy z Wężymordem. Widział zadowolenie w dostojnej starczej twarzy doży, kiedy odczytano, że oto ziemie zagrabione przez żalnickich barbarzyńców wracają szczęśliwie do macierzy. Bankiet, który wyprawiono w pałacowych ogrodach, zaćmił wszystko, co Posiadlca pamiętał. Oczywiście doża nie uczestniczył w powszechnym pijaństwie. Kiedy wstał od stołu, Posiadlca bez zastanowienia ruszył za nim przez ciemne korytarze. Pałac znał bardzo dobrze – nie odmawia się majętnemu wujowi, który po śmierci ojca zapragnie przygarnąć siostrzeńca pod dach. Nawet jeśli czyni to, aby powściągnąć rozrzutność, rozpustę i pychę młodzieńca. Posiadlca z niechęcią przyjmował umoralniające zapędy swego dobroczyńcy. No, ale nie odmawia się majętnemu wujowi. Zwłaszcza jeśli jest dożą.
Nie kryjąc się szczególnie, wszedł za starcem do niewielkiej, surowo urządzonej komnaty, gdzie zwykle zbierała się Tajna Rada. Dostojnicy odeszli, ale w trójnogu wciąż żarzyły się węgle, a pośrodku stołu leżał pergamin, na którym wykreślono nową granicę pomiędzy Żalnikami i Skalmierzem. Doża podniósł kartę, przez chwilę lustrował ją wzrokiem, a potem przedarł na pół i rzucił w trójnóg. Posiadlca wstrzymał oddech i cicho cofnął się w cień. Za późno. Wuj odwrócił się ku niemu.
– A co ci się zdawało, synku – zapytał pięknie modulowanym głosem, który teraz był pełen szyderstwa – że jak wojna nastanie, to ktoś się będzie na pergaminy oglądał, jak granice ustalać? Tego ziemia będzie, kto ją sobie zagarnie i zdoła utrzymać. Tak powstawały fortuny. Ale co ty o tym możesz wiedzieć, próżniaku?
Posiadlca bardzo dobrze zapamiętał te słowa i nie opierał się przesadnie, kiedy go wuj wyprawił na wojnę. Oczywiście nikt nie oczekiwał po siostrzeńcu doży, aby się rwał do prawdziwej bitwy. Zresztą pomorckie garnizony zwinęły się już wcześniej i na pograniczu nie pozostało wiele wojska. Ale zwiad trzeba było wysłać. Generał zdziwił się nieco, kiedy młody utracjusz zaoferował się poprowadzić podjazd, lecz w niczym nie okazał zdumienia. Ostatecznie doża mógł mieć swoje zamysły względem siostrzeńca, skoro go posłał na podobną wyprawę. Generał machnął więc ręką.
Tym sposobem cztery dni temu Posiadlca znalazł się pośrodku żalnickiej głuszy z ośmioma tuzinami wybornych sinoborskich jezdnych. To, co zrobił później, szczerze zaskoczyłoby i dożę, i generała. Osobiście poderżnął gardło dziesiętnikowi, który nie chciał złamać rozkazu, i skręcił z gościńca na zachód, ku spichrzańskiej granicy. Nie wiedział, dlaczego tam – każdy kierunek był równie dobry.
Jechał przez ponurą żalnicką okolicę, jakże inną od Skalmierza, z jego winnicami i różanymi ogrodami. W głowie tętniły mu słowa wuja. I zamierzał znaleźć sposób, aby wykroić sobie w tym kraju własną małą fortunę. Albo i wielką, jeśli się trafi okazja.
Skalmierskim dowódcom rozkazano przeć jak najdalej na północ, ale unikać wszelkich starć z wojskiem Wężymorda. Posiadlca nie wątpił jednak, że wuj udzieli błogosławieństwa śmiałkowi, który zbrojną ręką wydrze Pomorcom szmat kraju – byle rzecz stała się szybko i bez rozgłosu. Później się powie, że w mapy i rozkazy wkradła się pożałowania godna omyłka, a dowódca, człek miecza, nie pióra, w porę jej nie zoczył. Ale nikt już nie wydrze spod panowania doży raz zagarniętego kraju. Nie darmo Skalmierz miał w herbie czarnego smoka. Powiadano, że potwór ów nigdy nie oddaje tego, co raz pochłonął.
Posiadlca uśmiechnął się krzywo. Nie zawsze. Zdarzyło się przecież, że żalnicki kniaź wyrwał kawał ziemi i, co gorsza, zdołał go obronić. Do czasu jednak. W trzy pokolenia po nieszczęsnym wypadku żalnicka szlachta miała się przekonać, że czarny skalmierski smok nie przebacza.
W tej mierze instrukcje doży były jasne. Wężymord podpisał traktat, a żalnicka szlachta miała go przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszelki opór będzie uznany za bunt. A w Skalmierzu bunt poddanych karano publiczną kaźnią, wygnaniem męskich krewnych oraz konfiskatą dobytku. Dlatego od dwóch wieków w państwie dożów nie zdarzały się ohydne przypadki warcholstwa. Posiadlca nie wątpił, że niedługo skończą się też żalnickie rebelie. A przy okazji zwolni się sporo ładnych majątków.