Istotnie, musiało prowadzić go łaskawe bóstwo, gdyż bez przeszkód przedostał się poza drugi pierścień murów, do wewnętrznego ogrodu. Z oddali dobiegały odgłosy szamotaniny i wrzaski bitewne, ale nie oglądał się po bokach. Raz cofnął się w chachmęć, bo na ścieżkę wpadło wielkie, owinięte w koźlą skórę chłopisko. Jednak ten nie zwrócił nań nijakiej uwagi, nie zwolnił nawet. Jego obojętność wielce pokrzepiła pana Krzeszcza.
Pałętał się bez celu między najdziwniejszymi przebierańcami, na darmo wypatrując znaczniejszej persony, której by mógł sprawę swoją wyłożyć. Mimowolnie przybierał przy tym pozę żalnickiej szlachty: głowę zadzierał wysoko, ręce zatknął za odziedziczony po chłopku pas, brzuch wypiął i naprzód podał. Raz po raz przy tym sięgał do resztek zmierzwionej, złachanej brody, gładząc ją dostojnie. Słowem, nader składnie wpasował się w ogólną maskaradę i wyglądał co do joty jak przebrany za wieśniaka szlachcic. Dlatego książęcym strażnikom nawet nie przyszło do głowy, aby go zatrzymywać. Pan Krzeszcz skinął im jedynie wyniośle głową i poszedł dalej.
Przy wątłym, obwieszonym złotymi wstęgami iglaku stały dwie niewiasty. Obyczajnie odziane, czym niemało zadziwiły pana Krzeszcza, co więcej, nie ozdobione nawet najlichszą żółtą szarfą dla upamiętnienia żmijów. Obie niskie, prawie jednego wzrostu. Chyba drobne, ale nie miał pewności, bo choć noc była ciepła, szczelnie okrywały je obszerne, ciemne opończe. Pochylone ku sobie, rozprawiały pilnie przyciszonymi głosami.
Gałązka trzasnęła mu pod butem i jedna z niewiast, spłoszona, szybko poderwała głowę. Wylęknione, błękitne ślepia wpiły się w pana Krzeszcza. Wielkie, rozszerzone strachem, tak sobie z początku pomyślał. Ale kiedy wciąż wpatrywały się weń, jakby w sam rozum chciały się wwiercić, pan Krzeszcz zrozumiał, jak dalece się omylił. To nie była zestrachana dworka. Ani posługaczka, która na tę jedną noc wykradła dworskie szatki i przeobraziła się we własną panią.
Dopiero wtedy spostrzegł jej łyso wygoloną czaszkę.
Wiedźma, pomyślał z mieszaniną strachu i odrazy, parszywe nasienie. I pospiesznie poszukał drewnianego trzonka noża. Bo pan Krzeszcz nienawidził wiedźm jak niczego innego, a w swoich włościach, w Krzeszczowym Jarze, tępił je bez żadnego miłosierdzia. I bezskutecznie. Wciąż wyrastały nowe, jak chwasty pod płotem. Wstrętne, stare baby o kaprawych oczkach, które odbierały krowom mleko i udręczały gorączką niewiasty w połogu. Bezwstydne, hoże chłopki, co w letnie noce wabiły parobków do złego i wciągały w oparzelisko. A wszystkie pospołu podbechtywały chłopstwo. Do lenistwa, do opieszałości w wypełnianiu pańskich poleceń, do krętactwa, do ukrywania dobytku. Śmiały nawet nastawać na życie samego pana Krzeszcza. Wciąż dobrze pamiętał, jak wymiatał spod łoża kurze kostki przeplecione ze strzępami koszuli, niezawodnie jego własnej, chytrze podkradzionej, by go tym łatwiej mogły dręczyć we śnie i prześladować. Aż się wzdrygnął na wspomnienie. Toć umorzyłyby niezawodnie, gdyby na czas wiedźmiego specyfiku nie odnalazł.
Czemu się gapi, pomyślał ze zgrozą. Czemu tak ślepi, jak jaki bazyliszek? Jakby mnie gwałtem w kamień chciała obrócić.
Pospiesznie uczynił znak odpędzający zły urok. Bo spotkanie z wiedźmą w samą noc Żarów wróżyło wielkie nieszczęście, śmierć może. Ale pan Krzeszcz nie zamyślał jak nieme bydlę czekać, co niebieskooka niewiastka zamierza uczynić. Przeciwnie. Zacisnął mocniej palce na kordzie, prędko odmówił modlitwę do Kii Krindara, bo ów wojenny pan wydał mu się najstosowniejszą ochroną, i ruszył na spotkanie złego. O książęcych pachołkach nawet nie pomyślał. Zresztą, był w swoim prawie. Jako z dawien dawna stało w żalnickich statutach, każdy człek prawy mógł wiedźmę żelazem a ogniem prześladować. Co właśnie pan Krzeszcz zamierzał uczynić.
Wtedy druga niewiasta odwróciła się wreszcie. Spodziewał się ujrzeć następną przeklętnicę, bo wiadomo, że takowe pospołu chadzają, a najchętniej ciemną nocką. Jako te dwie.
Nie, nie była wiedźmą. Nawet nie przypominała łysej. Chuda twarz o podkrążonych, ciemnych oczach. Brzydka. Za chuda i zbyt brzydka na ladacznicę, choć brunatne włosy rozpuściła na plecach, jak mają we zwyczaju nie obyczajne niewiasty. Pan Krzeszcz nie zastanawiał się dłużej. Kimkolwiek jest, pomyślał, nie powinna przestawać w wiedźmiej kompanii. Uczciwe kobiety tak nie czynią. Kimkolwiek jest, powtórzył, zaś w jego myślach powoli poczęło powracać echo tamtego imienia, które podpowiedział mu bóg, kiedy skończyły bić dzwony spichrzańskiej świątyni.
Niebieskooka wiedźma zaczęła krzyczeć.
Pierwszym, co zobaczył, była znajoma opończa. Szpiczasty kaptur. Nieznaczny, fioletowy połysk na ciemnej materii płaszcza. Jak wówczas, na Kanale Sandalyi, kiedy stała na dziobie statku, z włosami zabarwionymi o; niem od czerwonej, południowej nocy.
Nie sądził, że będzie pamiętał równie wyraźnie. Szedł przez ogrody spichrzańskiej cytadeli, pomiędzy karłowatymi drzewami, które sprowadzono dla księżnej Egrenne z dalekiego południa, nasłuchując ochrypłych, pijackich wrzasków. Gałęzie falowały, rzucając na ścieżkę zmienne, rozchybotane cienie – jak wiele tygodni wcześniej, w zupełnie innym ogrodzie, daleko od dziedziny księcia Evorintha. I miał uczucie, jakby czas zatoczył krąg, by cała wędrówka poprzez Góry Żmijowe zawiodła go na powrót do wypełnionych duszną wonią migdałowców ogrodów Fei Flisyon. Ogrodów rozbuchanych zgoła innym świętem, nie spichrzańskim karnawałem ku czci skrzydlatych węży nieba, lecz zabójstwem dri deonema i przybyciem kolejnego z oblubieńców bogini.
Którym była rudowłosa niewiasta z dwoma mieczami u boku, niewiasta, co ocaliła go na przełęczy Skalniaka.
To również pamiętał bardzo jasno – dojmujący głód ukrytego w skale potwora, gdy w jednej chwili wyparł z jego umysłu wszelkie myśli. Wzdrygnął się mimo woli, bo było jeszcze inne wspomnienie, głębsze i bardziej dotkliwe. Wspomnienie tego, co zrobiła mu Bad Bidmone w podziemnej sali rdestnickiego przybytku tamtej nocy, kiedy Wężymord podpalił cytadelę żalnickich kniaziów. Wówczas jednak moc należała do bogini, jednej z najpotężniejszych w Krainach Wewnętrznego Morza, zaś na przełęczy w Górach Żmijowych zapanował nad nim ułomny, pokraczny twór bogów, zawładnął z łatwością, która przerażała do głębi, i obrócił przeciwko niemu to, co przywykł uważać za swoją ostateczną nadzieję. Sorgo, miecz żalnickich kniaziów.
Niewiasta poruszyła się. Za nią majaczył jeszcze jeden kształt, niewyraźny, na wpół przesłonięty gałęziami. Mężczyzna, który obejmował ją i niezdarnie gładził po plecach.
Koźli Płaszcz gapił się na nich bezmyślnie. Niezdolny postąpić ani kroku naprzód. Potem usłyszał, że kobieta płacze, rozpaczliwym, rozdygotanym szlochem. Dopiero wtedy się poruszył.
– Spóźniłeś się – kobieta odwróciła się i spojrzała na niego wielkimi, błękitnymi oczyma.
Nie była nawet do niej podobna. Ni odrobinę. Miała chude, piegowate ramiona i wygoloną łyso czaszkę. Wpatrywała się weń z natężeniem, nie dbając o rozchełstane resztki koszuli. Spod zamotanych na żebrach szmat przesączała się krew.
Mężczyzna dla odmiany wydawał się znajomy. Potężny, szeroki w barach chłop o ogorzałej, tępej twarzy, pokrytej popiołem, sadzą i ledwo przyschniętymi oparzeniami. Może właśnie dlatego Koźlarz nie rozpoznał go od razu – zbója Twardokęska, który towarzyszył Szarce podczas przeprawy z Traganki i kazał się nazywać Derkaczem. Twardokęsek wysunął się nieznacznie przed łysą niewiastę, jakby chciał ją osłonić przed żalnickim księciem. Objął jej ramiona, drugą ręką niezgrabnie ściągnął poły koszuliny i spojrzał na Koźlarza. Bardzo nieprzychylnie.
Jednak było coś jeszcze. Zbójca bał się.
– Spóźniłeś się – powtórzyła niewiasta. – Moc Fei Flisyon wyciekła ze mnie jak przez dziurawe rzeszoto. Szarpaliśmy się, pamiętam, a potem on dźgnął mnie sztyletem. Wczołgałam się pod gałęzie, prawda? – Oparła głowę o ramię Twardokęska i popatrzyła na niego pytająco. – Nie pamiętam. Ale wiedziałam, że mnie znajdziesz.