Że chłop, sarknął w myślach Suchywilk, że się chłop jaki durny na Zaraźnicę połaszczy, to jeszcze zrozumiem. Ale jakże tak? Żeby niewiasta z niewiastą? Przecie to sromota i obraza boska! A niesława jaka! A jaki śmiech po wszystkich Wyspach Zwajeckich pójdzie, jak się wieść rozniesie! Toż spluwać na nią będą jak na ostatnią, z dworców psami pędzić. Muszą się dziady w mogiłach ze wstydu przewracać, bo tego jako żywo nigdy w kniaziowskim rodzie nie bywało. I bywać nie będzie, dodał z mocą. Jak przyjdzie mus, to w powrozach do dom powiozę. Trudno. Ale nie dozwolę, żeby mi się w tej zgniliźnie dziewka marnowała. Trudno. Trzeba będzie w ciemnicy zawrzeć, to zawrę, choćby i na rok. Póki do rozumu nie wróci. Trudno.
Tylko włosy ma takie same, jak matka, pomyślał z nagłym smutkiem. Tylko tyle.
I te ślepia zielone, co nimi jak żbik łyska. Gniewliwie. Jak Sella.
Starczyło, że o niej pomyślał i znów stanęła mu przed oczami. Płynęli od Hackich Wysp. Dwie łodzie, obie pełne dobra, z wikingu. Z daleka rozpoznał jej znak, znak jasnej Selli. No, pomyślał wtedy, trzeba ci, dziewczyno, kądziel prząść, nie na wiking chadzać. Kazał chłopom wiosła przycisnąć. I poszły obie łodzie równo, równiutko, między płyciznami. Sella stała na dziobie, w jasnej sukni, z włosami targanymi wichrem. Pomachał, kiedy u wejścia do portu mijali jej łódź. Prześmiewcze. A ta pokazała mu ręką taki znak, że podobnego nigdy od niewiasty nie oglądał. Cała Sella.
A potem, kiedy wyskakiwała na nabrzeże, spojrzała na niego jeden raz. Łysnęła zielonymi ślepiami. Ze złością. Raz jeden. A on stał jak młodzik. Z nogi na nogę przestępował. Jak głupi. Jak kołowaty.
Tyle że w Selli kipiała jakaś niepohamowana radość. Jak wiosenny wicher, zaraz po tym, kiedy w Cieśninach Wieprzy zaczną trzaskać lody. Człek czuje, jak pęki drobnych, lodowych igiełek wbijają mu się w twarz, prostuje grzbiet nad wiosłem i śmieje się z całego serca. Nie potrafił tego inaczej wytłumaczyć. Jednak właśnie dlatego coś kłuło go boleśnie, kiedy spoglądał na skurczone, zamknięte oblicze córki. I czuł przejmujący, nieposkromiony żal. Że nie było go przy niej. Że nie zdołał jej ochronić przed tym wszystkim, co z maleńkiej, roześmianej dziewuszki zmieniło ją w posępną niewiastę z dwoma mieczami u boku.
Coś zapiekło go pod powiekami. Próbował. Nikt nie mógł powiedzieć, że nie próbował. Mimo całego wstrętu, mimo strachu przed Zird Zekrunem bywał na targowiskach pod Hałuńską Górą. Rozpytywał po klasztorach Rożenicy – Wieszczycy, gdzie mniszki czasem skupowały od frejbiterów dziecięcy drobiazg. Po placach pirackiej Skwarny o wieści błagał, posyłał nawet do Sinoborza. I nigdy, przenigdy nie natrafił na najdrobniejszy ślad. Jakby się dziewuszka pod ziemię zapadła. Jakby jej wcale nie było.
Powoli szedł przez rozświetlony latarniami ogród. Ktoś śmiał się pijacko. Ktoś inny głośno płakał nad zagładą Krain Wewnętrznego Morza. Książęca kapela przygrywała do tańca.
Nic to, myślał sobie Suchywilk, nic to. Przyjdzie czas, że siądziemy pospołu, jak ojciec z córką i pogwarzymy. Jednak pierwej trzeba nam iść precz z tego plugawego miasta. Na północ, do swoich. Nic tu po nas. Z pierwszymi kurami trza się w drogę zbierać, co prędzej. A jak się z żalnickim wygnańcem w tumulcie nie znajdziem, to trudno. Będą jeszcze insze noce i spotkania insze. Teraz najważniejsza rzecz, żeby głowy stąd unieść. Do domu.
Ledwo powziął owo postanowienie, między karłowatymi wierzbami dostrzegł wysoką postać w pstrokatym płaszczu. Ano, pomyślał niechętnie, jak człek nie chce diaska wywołać, tedy ani myśleć o nim nie powinien.
– Spóźniliście się – powiedział, powściągając rozdrażnienie.
– Wyście też długo nie czekali – oschle odparł Koźlarz. – Ze dwie ulice za furtką byliśmy, jak dzwony bić kończyły.
– Córka mi się gdzieś zapodziała – rzekł łagodniej Suchywilk, który był człowiekiem sprawiedliwym i rozumiał doskonale, iż bynajmniej nie z winy księcia obrzydło mu nagle spiskowanie. – A że po mieście chanaja się sroży, jakby szalejem opita, tedym się martwił, by się coś dziewczynie nie przytrafiło. W karnawał o nieszczęście biało – głowie nietrudno.
– Prawda – zgodził się książę. – Osobliwie w takowy, jaki dzisiejszej nocy nastał. Podobnego chyba Krainy Wewnętrznego Morza od początku czasów nie oglądały.
– Nie pamiętałem, że córkę macie – odezwał się Prze – męka. – Czas jakiś temu chodził huczek po północy, że wam dziewkę Pomorcy usiekli. Tedym rad słyszeć, że, chwalić bogów, w dobrym zdrowiu panna.
– Ano, widać nie usiekli. Zaś co do zdrowia, to rad będę jak najszybciej do dom ją powieść.
– Racja – przytaknął Przemęka. – To nie jest miejsce dla uczciwych białogłów. Wstyd i zgnilizna.
Po czym zgodnie pokiwali głowami nad marnością świata. Suchywilk poczuł przypływ gwałtownej życzliwości dla najemnika. Wydał mu się człekiem statecznym i rozważnym.
– Tak mi się właśnie zdawało – powiedział. – Wybaczcież, żeśmy nie czekali, ale dziewka młoda jest jeszcze, a sami wiecie, jak to z młodymi bywa. Ot, uwidziało się jej, że w miasto pójdzie. Słowo by rzekła, że karnawału ciekawa, przecie bym nie bronił, jeszcze z tuzin zbrojnych dodał dla obrony. Ale gdzie tam! Ni słowa nie rzekła, harda koza! Rannym świtem wymknęła się z cytadeli. Z waszą siostrą pospołu.
– Z Zarzyczką?! – wykrzyknął Koźlarz. – Zostały w mieście?
– Nie – pokręcił głową Suchywilk. – Naszliśmy ptaszki. I dobrze się stało, bośmy je znaleźli dokładnie w ten czas, kiedy się wieża rozpadała. Strach pomyśleć, co się zdarzyć mogło, bo pobuntowana swołocz drogę do cytadeli na dobre ogarnęła. Szczęściem myśmy się wczora po trochu z Servenedyjkami poznakomili i one nas wedle uprzejmości pod sam świątynny mur bokiem podprowadziły. Huk był straszny i zamieszanie, jak się ta wieża obaliła…
– A czego, na bogów, Zarzyczka szukała w wieży Nur Nemruta? – gniewnie spytał książę. – Ma chyba jakąś świtę – ciągnął z rosnącą złością. – Jakże to tak, żeby dwie niewiasty wymykały się samopas z cytadeli, jak, nie przymierzając, kury z kojca?
– Ponoć z wami spotkać się miała – Suchywilk uniósł brew. – Tak tu wszyscy gadają.
– Czy macie mnie za głupca? – zezłościł się jeszcze bardziej Koźlarz. – Nigdy bym jej nie naznaczył miejsca i czasu spotkania. Zbyt dobrze wiem, co o niej w Krainach Wewnętrznego Morza gadają. Nie wystawiłbym naszego przymierza na podobny hazard. Bo nic teraz nie będzie Wężymordowi bardziej na rękę, niż nas tutaj przydybać i skrytobójczo pod płotem zadźgać.
– Bardzo roztropnie. Chociaż co do waszej siostry, to srogo się możecie omylić. To dziecko jeszcze – dodał, łagodniejąc. – I wedle mojego rozeznania, nie bardziej od was opętana. Ale znać, że przywykła do trwogi i nie dzieje się jej dobrze pod Wężymordowym dachem. Nie dziwota więc, że się dziewczyna rwie do miasta, na swobodę. Pewnie nasłuchała się różności o spichrzańskim karnawale, naobiecywano jej cudów, a tutaj tylko zgliszcza i żałoba. Dalibóg, cudowne zrządzenie, że im się szkoda nie stała i z samymi siniakami z gruzów my je dobywali. A jeszcze szczęśliwszy traf, żem był obok, jak ją zbójcę na schodach cytadeli zdybali.
– Widzieliście ich? – zaciekawił się Przemęka. – Tedy opowiedzcież, bo tutaj rozmaite gadki po ludziach chodzą. Jedni zaklinają się, że pani Jasenka skrytobójców najęła, inni, że zwyczajni rabusie…
– No, zwyczajni rabusie to na pewno nie byli, bo ci najwyżej w tłumie sakiewkę by dziewczynie odcięli. Jam to wszystko z dala tylko widział, bo na trakcie zamieszanie było. Zrobił się tumulcik pomniejszy i w tymże tumulciku na księżniczkę tuzin chłopa się rzucił. Nawet się za bardzo nie kryli. Bez żadnego wstydu, jawnie z szarszunami szli. I pewnikiem zasiekliby na amen, bo myśmy za daleko stali i ani który patrzył, co się tam nad nami, na schodach do cytadeli wyprawiało.
– Tedy kto ich precz popędził? – spytał Koźlarz. – O tym takoż są słuchy rozmaite. Powiadają, że ją wasi ludzie z pobojowiska unieśli. Inni o Servenedyjkach prawią. Jeszcze inni o wiedźmie jakiejś, co się tam znienacka na schodach pokazała.