– Wiedźmie? – obruszył się Suchywilk. – Żadna to wiedźma była, jeno moja córuchna rodzona. I wy mi takich gadek nie powtarzajcie.
– Wybaczcież – Koźli Płaszcz nie skrywał rozbawienia. – Wiecie sami, jak ludziska wszystko przekręcą a upiększą dla większego posłuchu. Choć jeśli ona tuzin łupieżców samojedna przegnała, rzeknę, żeście dobrze córkę do oręża przysposobili. Lepiej niźli niejednego chłopa.
– Eee, pospolite partacze to byli – niedbale machnął ręką Zwajca. – Ale schody gęsto ścierwem usłała, jakoby ich kosą skosiło. A popatrzeć na nią, jak z tymi dwoma mieczykami między zbójcami tańczyła – pogłaskał się po brodzie z ukontentowania. – Serce roście.
– Dwoma mieczami, powiadacie? – Przemęka spojrzał na niego uważnie. – To chyba nie północny obyczaj?
– Ano nie – sposępniał nieco Suchywilk. – Ale też nie na północy ona chowana. I żadna moja zasługa, że szarszunami wybornie obraca, bom jej tego nie uczył. Dziwna rzecz, jak się ludziom losy plotą. Bo kiedy mi wczoraj wedle tych rezunów mignęła, od pierwszego spojrzenia rozpoznałem, taka do matki podobna. Dorodna dziewka, głowę wysoko nosi i w oczy też śmiele patrzy, nie jak te tutejsze przechery.
– Tedy wyście ją dopiero onegdajszego wieczoru z powrotem naszli? – zdumiał się Przemęka. – Toż cud prawdziwy! Musicie mieć między bogami nielichego orędownika, może i samego Nur Nemruta, bo przecie w jego mieście was owa radość spotkała.
– Nie widzi mi się – mruknął niechętnie Suchywilk – aby Nur Nemrut owe spotkanie naznaczył. Prędzej Zaraźnica.
Żalnicki książę szarpnął głową, jakby gwałtownie chciał coś powiedzieć, ale nic nie rzekł. Zacisnął tylko zęby, aż zatańczyły kości szczęk. Przemęka rzucił mu krótkie, rozbawione spojrzenie.
– Wysoka, postawna dziewczyna – powiedział. – Z dwoma mieczami i obręczą dri deonema na czole. Harda i pyskata jak mało kto. Zielone ślepia. Włosy nosi puszczone luzem na plecach. Udziwienie bierze, że nam wcześniej przez łeb nie przeszło, że to krew Iskry. Może dlatego, że my się na Szczeżupinach spotkali, a tam człek o północnych gadkach nie myśli. Nadto sama rzekła, że jeszcze z dalszego południa wędruje. Czemu ja wiarę daję, bo wiedzie ze sobą jadziołka, a podobnego plugastwa nie widuje się w Krainach Wewnętrznego Morza.
Suchywilk wysłuchał owych rewelacji z pozornym spokojem, nie spuszczając jednakowoż wzroku z Koźlarza, który z początku pobladł, później zaś pokraśniał nieznacznie. I czemuś bardzo uważnie zapatrzył się w baraszkujących pod karłowatą wierzbą biesiadników. Starannie unikając wzroku Suchywilka.
– To nie może być! – wybuchł na koniec książę. – To nie może być wasza córka! Niepodobna!
– Tedy spotkaliście się na Szczeżupinach – powtórzył Zwajca. Takim głosem, że książę uspokoił się w jednej chwili.
– Wsiedliśmy na ten sam statek – wyjaśnił.
Zwajecki kniaź sapnął gniewnie. Nie podobało mu się to wszystko. Jedna rzecz wspólne wojowanie przeciwko Wężymordowi, pomyślał, albo palenie pomorckich okrętów w Cieśninach Wieprzy, ale zgoła inna, jak mi się ten żalnicki wypędek wedle dziewki zacznie pętać. Jej nie gładkie słówka potrzebne, nie gadania o utraconym dziedzictwie na posłaniu z sosnowych gałęzi, tylko kamienny dworzec, suche łoże, komora pobielana i chłop należyty.
Z naszych. Silny a spokojny, bo widać, że ma dziewka szumną główkę i byle kto jej czepcem nie nakryje.
Jeśli ten żalnicki chłystek, ten gołodupiec, pomyślał posępnie, zawczasu dziewczynie we łbie zamącił, tedy bardzo rychło już nie przed samym Wężymordem będzie się po oczeretach chował. Bo ja dziecka ukrzywdzić nie pozwolę. Bo to jest kniaziowska córka. Nie byle chłopka, którą się gdzieś za gumnem wyryćka, między lebiodą a pokrzywami.
Bezwiednie zmacał stylisko solidnego, zwajeckiego toporka.
– Uspokójcież się – poprosił starszawy najemnik. – Nikt waszej dziewce uchybić nie zamyśla. Ani przedsię jej nie uchybił. Usiądźcież na pniaku, przecie nie będziemy na siebie zębów jako psy szczerzyć. Trza się rozmówić. Rozważnie, uczciwie i w spokojności, żeby się za tą przyczyną między nami jakieś kwasy nie zaczęły…
– Jesteście pewni, że to wasza dziewka? – przerwał ostro żalnicki książę, otrząsnąwszy się najwyraźniej z zadziwienia. – Że was jaki bóg nie zwiódł? Nie omamił?
– Jakom własnych rodzicieli pewien – potwierdził oschle Suchywilk. – A jak się wam zdaje? Że bym pierwszą z brzegu przybłędę dzieckiem obwołał? Toć mi kupcy pod Hałuńską Górą niejedną taką oszukańczą córę sprzedać próbowali! Nie, panie, to moja krew. Krew Selli. I nie pozwolę jej ukrzywdzić.
– Nikt jej ukrzywdzić nie zamierza – powtórzył cierpliwie najemnik. – Powstrzymajcie się z osądem, póki całej historii nie wysłuchacie. Pogwarzymy sobie, jak przystoi ludziom starszym i statecznym. A Koźli Płaszcz tymczasem za waszą córką ogrody przepatrzy, bo istotnie tutaj nie miejsce dla niewiasty. Choć z tego, cośmy wcześniej oglądali, nie widzi mi się, by pierwszy lepszy dworak waszą córkę ukrzywdził.
Pan Krzeszcz wdarł się do książęcych ogrodów w pierwszej fali buntowników. Nie, bynajmniej nie rzucił go naprzód nagły przypływ odwagi. Farbiarze otoczyli pana Krzeszcza zwartą ciżbą, naparli ze wszystkich stron i w żaden sposób nie potrafił się wymknąć. Starał się tylko nie potknąć i trzymać pośrodku, bo na skrajach gromady najprędzej o złą przygodę. Biegł, ile sił w nogach, i ryczał jak reszta. Ściskał w garści długi, nożownicki sztylet, podarunek zacnego farbiarza, z którym się pobratał pod furtką do cytadeli. I przeklinał własną głupotę, która wpędziła go w podobną kabałę.
Inna rzecz, że owej nocy niewiele pozostało we Spichrzy miejsc bezpieczniejszych. Po tym, jak Rutewka spłonął na prowadzącym do świątyni gościńcu, nikt nie kierował rozszalałą tłuszczą. Ktoś krzyknął: „Idą Servenedyjki!", a pijana ludzka horda runęła naprzód, tratując się nawzajem i zadeptując dopalające się resztki podium. Nic to, że naprzeciw znaleźli jedynie resztki świątecznego pochodu, ani też, że nadchodzący przyozdobili się wstęgami z szubienicą, znakiem buntowników. Dwie fale ludzkie runęły na siebie z wrzaskiem.
Pozbawieni przywódcy buntownicy wciąż zapamiętale miotali się po placu, kiedy rozpadła się wieża Nur Nemruta. A także wtedy, gdy zza resztek świątynnego muru wypadły Servenedyjki. Rozpoczęła się masakra.
Nieoczekiwanie klęskę odwrócił zwyczajny rzeźnik, który do owego wieczoru nie poświęcił ni jednej żywszej myśli knowaniom Rutewki, a po prawdzie niewiele dbał ani o Rutewkę, ani o księcia pana. Dbał natomiast o swoją jatkę, niewielki, niski budynek o świeżo pobielonych ścianach i żółtych okiennicach. Ostatecznie była jedną z najlepszych miejskich jatek. Jednak rzeźnik Dyrga słusznie uchodził za człeka spokojnego, zgodliwego i nieskorego do zwady. Może nawet odżałowałby jatkę, bo Servenedyjek bał się równie mocno jak inni mieszczanie, zaś pędzący przed nimi tłum wydawał się rozjuszony i groźny. Wolał jednak stawić czoła Servenedyjkom niż teściowej, babie ohydnie wrednej i napastliwej, która na wieść o spaleniu warsztatu do cna obrzydziłaby mu życie.
Nie zdejmując zakrwawionego fartucha, rzeźnik Dyrga skinął na dwóch rzemieślników, którzy pracowali w jatce, na swoich trzech czeladników i kilku struchlałych uczniów. Żaden nie ośmielił się sprzeciwić – Dyrga był może człekiem powściągliwym, ale też jednym uderzeniem topora rozpołowiał wołu. I tak wyszli na ulicę. Dobry tuzin potężnych mężczyzn z rzeźnickimi toporami. Kiedy stanęli w przejściu, ulica nagle zmalała, skurczyła się w sobie. Buntownicy zawahali się.
– Ławy brać! – huknął Dyrga. A głos miał donośny. – Ławy brać, gamonie, i przejście zagrodzić! Nie przejadą!
W wąskich uliczkach starego miasta pospiesznie poczęto stawiać barykady.
I tym sposobem poczciwy Dyrga, który ani się spodziewał podobnego zaszczytu, został obwołany obrońcą dzielnicy. Po prawdzie wyrywał się, kiedy buntownicy w triumfie poczęli go obnosić na ramionach, lecz poczytano ów sprzeciw za skromność dzielnego człowieka. Zaś kiedy jatka była już bezpieczna, Dyrga stracił cały rezon i wymowność. Nie podobały mu się wstęgi, którymi przystrojono jego przyodziewek. Jeszcze mniej podobał mu się znak szubienicy na nich umieszczony. Chciał jedynie wrócić do rzeźni. Skończyć oprawiać barany. I w spokojności pójść do domu, umknąwszy czujnemu oku teściowej, która niezawodnie czyhała nań w sieni.