Изменить стиль страницы

Księżniczka nieprędko miała się o tym dowiedzieć. Nie powtórzono jej, że przydrożni żebracy opowiadają z grozą o tym, jak jej źrenice pobielały i zmieniły się, niczym wydęte wiedźmim szałem. Nie powtórzono jej, że nawet kapłani za strachem wypowiadają jej imię, ponieważ kiedy przechodziła obok przybytku boga, znamiona skalnych robaków odezwały się w nich z taką siłą, że wielu nigdy nie miało odzyskać rozumu. Nie powtórzono jej, że skoro wyszła na galerię przy wewnętrznym murze zamku, w jednej chwili pogodne niebo ogarnęła burza, zaś w świetle błyskawic widziano nad zamkiem dziwne wężowe kształty. Nie powtórzono jej, że kiedy wędrowała poprzez wielką salę cytadeli, portrety jej przodków spadały kolejno na posadzkę, zaś ze ściany w miejscu, gdzie powinien znajdować się wizerunek jej ojca, pociekła żywa krew. Nie mówiono jej o tym ani o wielu innych rzeczach. Zresztą przez długi czas nie sięgały jej żadne słowa.

Wydobrzała dopiero z nastaniem pierwszych mrozów. Obudziła się w swojej starej komnacie. Sprzęty, książki, drobne przyrządy alchemiczne stały na swoich miejscach, świeżo omiecione z kurzu. Zupełnie, jak owego wiosennego dnia, kiedy wyruszyła z Uścieży na południe, na spotkanie brata. Przez chwilę miała uczucie, że ani spichrzański karnawał, ani żadna z pozostałych rzeczy nie wydarzyły się naprawdę, tylko ona zapadła w długi, pełen majaków sen. Lecz na jej palcach, bladych i wyszczuplonych chorobą, połyskiwał pierścień Wężymorda. Przyszedł do niej tego samego wieczoru.

– Zabierz mnie nad morze – poprosiła, wyciągając do niego ręce.

Była tak słaba, że mogła przejść zaledwie kilka kroków i na koniec usiedli pomiędzy wielkimi głazami, które chroniły ich przed wichrem. Morze było sine i rozjątrzone, jak zwykle o tej porze. Niedługo żaden statek nie wpłynie w Cieśniny Wieprzy, pomyślała, niedługo śnieg pogrzebie nas na dobre, na kilka ciemnych miesięcy.

– Powinnaś była powiedzieć – odezwał się wreszcie Wężymord.

– Powinieneś mnie wysłuchać – odparła, szczelniej nakrywając się skórami.

Mewy krzyczały nad nimi niespokojnie. Jeśli ktokolwiek jeszcze wątpił, że jestem wiedźmą, pomyślała, po tamtej nocy nie może więcej żywić złudzeń. Groza niezawodnie rozsiała się po kraju, jak ziarno rzucone na wiatr, aż do najbiedniejszego zameczku na jałowych ziemiach przy paciornickiej granicy, aż do chyżnych chat zagubionych w Mechszycowej Glibieli. Jakby nie dość było samego Wężymorda, zabójcy żmijów z jego mocą, której źródła tkwią w Pomorcie. Zabójca żmijów wybrał małżonkę podobną sobie. Wiedźmę o oczach pobielałych od szału, przeklętą, która ściągnie nieszczęście na całe żalnickie władztwo.

Nie pragnęłam tego, pomyślała.

– Prawda – Wężymord wpatrywał się w fale, które z coraz większą siłą wdzierały się w przesmyk pomiędzy skałami. – Powinienem był wysłuchać. Kiedy dotknąłem cię w świątyni Zird Zekruna, wiedziałem, że coś się odmieniło. Lecz nie zgadłem, że wypiłaś sok gałęzi relei. A potem, kiedy szłaś do mnie poprzez korytarze cytadeli…

– Dlaczego mnie wówczas nie zatrzymałeś? – przerwała.

Skoro mnie kochasz, dodała w myślach, skoro mnie naprawdę kochasz, dlaczego pozwoliłeś mi zajść ścieżką mechszycy aż na krawędź śmierci? Dlaczego nie przywołałeś mnie wcześniej? Chciałam, żebyś mnie przywołał, przechodząc nad każdym z siedmiu progów czekałam na twój głos. Dlaczego nie kazałeś mi zawrócić?

– Ponieważ – wciąż na nią nie patrzył; wybierał z piasku u jej stóp drobne kamyczki i ciskał je ku morzu – to była jedyna rzecz, którą mogłem ci podarować. Nie zrozum mnie źle, Zarzyczko. Gdybym mógł odczynić targ zawarty z Zird Zekrunem, na nowo przeszedłbym całą drogę aż nad brzeg źródła Ilv, choćby na kolanach, jak w starych baśniach. Gdybym mógł oglądać cię szczęśliwą i wolną od przekleństwa. Ale tak nie będzie. Nie przymuszę boga, aby cofnął klątwę, zaś nawet jego śmierć nie przyniesie żadnej ulgi. Nic nie zdoła cię uwolnić. Taka jest prawda. Choćbyś na nowo przywołała żmijów – z zapomnianych legend i uśpionych gwiazd. Jednak jeśli znajdziesz sposób, by umrzeć już teraz, przed czasem wyznaczonym przez Zird Zekruna, nie będę cię zatrzymywał. Nie mam prawa cię zatrzymywać. Jesteś wolna. Tamtej nocy powiedziałaś, że nie czeka cię nic prócz goryczy.

Wydęta fala uderzyła w głazy i podpełzła aż do jej trzewików jasnym, spienionym językiem. Poczuła, jak coś w niej przełamuje się jak wzburzona fala, wygładza i napływa do oczu.

– Naprawdę? – spytała.

– Och, Zarzyczko – ujął jej rękę. – Czasami myślę, że jesteś głosem żmijów, który przemawia do mnie spoza śmierci. Moją żmijową harfą, która pamięta wszystkie utracone melodie i przywraca dawne sny. Skrzydlate węże nieba ścigają mnie w twoich oczach. Nawet tamtej nocy sok gałęzi relei tętnił wspomnieniami żmijów.

– Nie przywoływałam ich.

– Nie musisz ich przywoływać. To one wołają do ciebie – nagle jego twarz zmieniła się i stężała.

Pobiegła za jego wzrokiem: coś połyskiwało tam słabo spod żwiru i piasku. Przymrużyła oczy. Srebrny pierścionek, pomyślała lekko, metalowy krążek na szczęście przed nadchodzącą zimą? Lecz Wężymord nie wydawał się rozbawiony.

– Co to? – spytała, czując jego zdumienie i przestrach.

– Poczekaj tu – powiedział nie swoim głosem, idąc po brzegu Wewnętrznego Morza, po kostki w wodzie.

Pochylił się, ale nie widziała, co /nalazł w piasku u stóp uścieskiej cytadeli. Dopiero, kiedy do niej wrócił, powtórzyła niespokojnie:

– Co to?

– Moja śmierć. Drwina bogów – powiedział, przyklękając przed nią, jak wówczas, w świątyni Zird Zekruna na południowym krańcu Żalników, i włożył jej w dłonie kawałek zimnej stali. – Weź ją.

Popatrzyła w dół: w dłoniach trzymała gładko kutą, srebrzystą obręcz. Rozpoznała ją natychmiast. Obręcz dri deonema, która spoczywała na skroniach Szarki podczas karnawału, podarunek Fei Flisyon Od Zarazy. Obróciła ją w palcach, chłodną i na pozór pozbawioną wszelkiej mocy. Jeden z jedenastu znaków wykutych u zarania dziejów w kuźni Kii Krindara, pomyślała. Moc równie potężna jak Sorgo, miecz – zabójca bogini, który nosił na plecach jej brat.

Jego śmierć, pomyślała, i spojrzała ku Cieśninom Wieprzy. A także śmierć rudowłosej Zwajki, bo żywa nie pozwoliłaby wyrwać sobie potęgi Zaraźnicy. Może również śmierć Koźlarza i siwego Zwajcy, który wyniósł mnie na rękach z ruin wieży Nur Nemruta. Błękitnookiej wiedźmy, zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy, zwajeckiego kniazia. Jeżeli jest prawdą, że Koźlarz poprowadził ich przeciwko Zird Zekrunowi, na zatracenie. Być może jedyne, co pozostało, to ów martwy kawałek metalu, które fale Wewnętrznego Morza cisnęły mi pod nogi.

Albo podarunek. Zanadto dobrze pamiętała obrazy martwych bogów w myślach Zird Zekruna i przedśmiertny wrzask Bad Bidmone. Nawet zamysły bogów można pokrzyżować, pomyślała, zaciskając mocniej palce na gładkiej obręczy.

– Nigdy więcej nie mów do mnie w ten sposób – powiedziała wreszcie. – Nie waż się mówić o śmierci żadnego z nas. Nie po tym, jak wróciłam do ciebie z otchłani soku gałęzi relei. Jestem córką uścieskich alchemiczek, które wynalazły ogień, co nie gaśnie pod wodą, i dziedziczką Thornveiin, która potrafiła leczyć wszystkie choroby świata. Jestem alchemiczką i znajdę sposób, choćby miało mi to zająć całe życie i jeszcze dłużej. Znajdę sposób, żeby nas uwolnić i na powrót sprowadzić żmijów.

Jednak jej słowa brzmiały bardzo słabo w poszumie Wewnętrznego Morza.