W pewien sposób ta myśl była bardziej gorzka niż wszystkie inne. Mogłam wędrować z owym nie istniejącym człowiekiem pod letnim niebem Żalników, pomyślała, przewracając się w twardym łóżku, czerpać z nim wodę z przydrożnych studni i zasypiać na jego ramieniu. Ale to nie jego mam poślubić jutrzejszego ranka w podziemnym przybytku boga. Uwierzyłam, że mydlana bańka może mnie nieść w nieskończoność jak letniego pająka. Zagubiłam się we własnych majakach.
I pokochałam złudzenie, pomyślała cierpko. Złudzenie bezkresnej wędrówki, letniego zapachu jabłek, ciepłego ognia. Złudzenie mężczyzny, którego nigdy nie było.
To się wypali, pomyślała ze strachem. Miłość się wypali i nienawiść się wypali, aż na koniec nie zostanie zupełnie nic. Nic, prócz wspomnienia ostrego haka, wyłowionego z głębi wspomnień Szalonej Ptaszniczki. „Moje włosy są wystarczające długie, by upleść z nich sznur, który nie za – rwie się pod ciężarem ciała" – tak, pamiętała każde słowo.
Jeszcze nie teraz, pomyślała. Kiedy Wężymord skończył mówić, stała przed nim, skamieniała ze zdumienia i strachu. Jak daleko potrafiła sięgnąć pamięcią, korytarze uścieskiej cytadeli rozbrzmiewały pogłoskami, że w stosownym czasie kniaź poślubi ją wedle żalnickiego obyczaju. Spodziewała się, że podobny dzień nadejdzie. Lecz nie przewidziała, że spadnie na nią niby zaćmienie wieńczące ową słoneczną, letnią wędrówkę. Jak przez mgłę słyszała Wężymorda, mówiącego, że jedynie tym sposobem może kupić jej bezpieczeństwo.
Słyszała też to, czego nie mówił – stek bzdur o honorze kobiety, z którą dzieliło się posłanie, o tym, jakim mianem nazywa się podobne kobiety i ich płód. Jak miała mu wytłumaczyć, że w chłodnych salach uścieskiej cytadeli, gdzie nigdy nie cichną północne wichry, żadnemu z nich nie pozostanie honor, ponieważ żadne z nich nie będzie dłużej żyło? Rozejm pryśnie jak mydlana bańka, spłoszony chropowatym graniem rogów. Zostanie tylko dziedziczka dawnych kniaziów i potomek piratów wyniesiony na tron z woli Zird Zekruna.
Nie rób mi tego, pomyślała, czując, jak jej usta drżą od powstrzymywanego płaczu. Nie niszcz nas w ten sposób, nie sprowadzaj na nas nieszczęścia z powodu miłości, której żadne z nas nie wybrało, na którą nas skazano szyderstwem Zird Zekruna. Na którą żadne z nas nie zasłużyło, dodała na koniec w myślach, i to było zbyt wiele. Rozpłakała się, czując jego usta na swoich wargach, na powiekach i policzkach. Zaniósł ją do namiotu, nakrył sobą, delikatnie i jak podczas wielu innych nocy, poprowadził znajomym rytmem poprzez ciemność, ku snom bez widziadeł i strachów. Lecz rankiem zatrzasnęły się za nimi wrota uścieskiej cytadeli.
Dzisiejszej nocy nie było obok niej Wężymorda. Zwyczaj kazał, by przy narzeczonej czuwały doświadczone niewiasty, chroniąc ją przed zawiścią złych duchów i nocnym urokiem, ale Zarzyczka nie zgodziła się, by został przy niej ktokolwiek prócz starej niewolnicy. Nie chciała czuć na sobie pełnych litości spojrzeń matron, które widziały w niej jedynie córkę Smardza, wbrew swej woli wiedzioną do odstręczającego ślubowania. Prawda była taka, że jakaś jej część oczekiwała go z całego serca – złotego pierścienia i głosu Wężymorda, kiedy weźmie ją przed światem za prawą małżonkę. On jeden, pomyślała, on jeden nigdy nie patrzył na mnie jak na brzydką, niezgrabną kuternóżkę, naznaczoną przekleństwem Zird Zekruna. On jeden wziął mnie bez słowa sprzeciwu, podczas kiedy wieśniacy osłaniają twarze przed moim spojrzeniem, a mój własny brat z trudem tylko powstrzymuje wstręt, kiedy go dotykam.
Kolejne kłamstwo, pomyślała, oblizując spieczone od złych snów wargi. Nie ma w tym żadnej zasługi Wężymorda, który wypełnia jedynie klątwę, zamkniętą w kształcie dwóch przezroczystych strzałek Fei Flisyon.
Niewolnica wciąż spała na poznaczonych popiołem kamieniach. Księżniczka uniosła się na łokciu, ostrożnie, aby Jej nie budzić, nalała nieco wody w spiżowy kubek. Piła powoli, rozkoszując się chłodnymi łykami. Z holu cytadeli wciąż dobiegały odgłosy biesiady. Nie przypuszczała, aby Wężymord radował się ucztą bardziej niż ona, ale pomorccy frejbiterzy mieli swoje obyczaje, zaś żalnicka szlachta od bardzo dawna nie oglądała kniaziowskiego weseliska. Miała wrażenie, że pół kraju ściągnęło do stolicy, aby przyjrzeć się, jak córka starego Smardza zostanie poprowadzona do łożnicy Wężymorda. W tym jednym zdołaliśmy ich oszukać, uśmiechnęła się krzywo, wspominając trzepotanie jaskółek i słodki, letni zapach miodownika, werbeny i lawendy.
Sięgnęła po omacku ku skrzyni pod ścianą i przez chwilę macała niepewnie wśród szklanych flakonów. Kufer alchemiczki, do którego nie ośmielały się sięgać wścibskie służebne, pomyślała z przekąsem, gdzie truchło żaby spoczywa obok szlachetnych kamieni, okopcony ogarek obok zaklęć do transmutacji metali. Naprawdę jednak jej skarby bywały znacznie niebezpieczniejsze niż wysuszone żaby. Niektóre z naczyń kryły ciężkie, południowe pachnidła i wonne olejki, inne zaś, starannie wmieszane pomiędzy tamte, rzadkie, skalmierskie trucizny, żywe srebro czy kwas, który przeżerał na wylot grubą deskę. Wkrótce jej palce rozpoznały wysmukły, znajomy kształt. Pogładziła wzór z wtopionych w ścianki rdzawych nici żelaza i gwałtownie wciągnęła powietrze.
Znała je tylko z kart ksiąg, bezkształtne, pokryte korą i porostami brązowe stwory o obliczach przesłoniętych przypominającymi kaptur płatami. Mieszkały w puszczach, podobne bardziej ułamanym pieńkom niż żywym istotom, samotne, milczące, nieruchome, obrośnięte mchem. Po leśnych osadach wierzono, że widzą swoimi niewidzącymi oczyma przyszłość. Kapłani zaś straszyli, że ten, kto spróbuje zajrzeć w swoje przeznaczenie, nigdy nie zazna spoczynku, a jego dusza zostanie po śmierci uwięziona w mchach. Zarzyczka wzdrygnęła się. To była stara, bardzo stara magia, która należała do mchowych od początku świata, gdy, jak powiadano, obdarzyła ich nią bogini, jedna z owych pradawnych, bezimiennych bogów, którzy mieszali boskie z ludzkim i stworzyli świat.
Żelazne nici układały się w kształt gałęzi relei, a na pieczęci zamykającej szyjkę naczynia odciśnięto znak jej matki. Księżniczka wiele razy oglądała je w świetle dnia i nad ogniem, lecz nie dostrzegła nic prócz białawego mętnego płynu, który wydawał się ze szczętem zwyczajny. Nigdy jednak nie odważyła się złamać pieczęci i nie wiedziała, dlaczego jej matka miałaby ukryć napitek mechszycy wśród flakonów z pachnidłami.
Ale teraz, pomyślała, drżąc pomiędzy chłodnymi prześcieradłami, teraz znów potrzebuję odpowiedzi. Nie wspomnień Szalonej Ptaszniczki, nie legend o Thornveiin, ale wiedzy o moim własnym losie. Jeśli mechszyca pochłonie moją duszę, niech tak będzie. Nie mam nic innego, za co mogłabym utargować przyszłość.
Z nagła przypomniała sobie opowieść o Thornveiin, która wymknęła się ze Spichrzy, by spytać mechszycę o swoje przeznaczenie. Niech więc tak będzie, powtórzyła, przełamując pieczęć. Matki dają córkom różne weselne dary, a moja pozostawiła mi śmierć. I wiedzę.
Wyschnięty wosk kruszył się jej w palcach, zaś sok gałęzi relei był cierpki, gorzkawy. I nie wydarzyło się zupełnie nic, jedynie niecierpliwe świsty biełuch zdawały się coraz silniej napierać na okna. Leżała, nie mogąc zasnąć, póki świt nie pobielał w drobnych szybkach. Wówczas służące przyniosły odświętny strój, umyły ją i uczesały, śpiewając weselne pieśni, zaś na progu komnaty czekał orszak, który miał ją zaprowadzić do świątyni.
Nawet gdy przechodziła przez próg, z dumnie uniesioną głową, odprowadzana ciekawym wzrokiem szlachetnych pań i ledwo skrywanym szyderstwem kapłanów – gdyż jednak była córką żalnickich kniaziów i nie przywykła spuszczać wzroku przed mniejszymi od siebie – nawet wtedy miała nadzieję, że sok gałęzi relei uniesie ją poza tę komnatę i ten dzień. Nic podobnego się nie stało. Widziała bardzo wyraźnie każdą głowę pochyloną w ukłonie, każdą ostro wyrzeźbioną arabeskę na filarach korytarza. Jej szata była z białego złotogłowiu, tak ciężka od pereł i złotych nici, że dwie z pań musiały prowadzić ją pod łokcie. Posadzono ją na podwyższeniu, na tronie kunsztownie rzeźbionym w ciemnym kamieniu, obok Wężymorda.