Przed zwierzchnikiem uścieskiego przybytku, na poduszce z czerwonego adamaszku, spoczywał wysoki diadem żalnickiej kniahini.
Powietrze w przybytku było duszne i lepkie. Z trudem podążała za słowami sługi Zird Zekruna, kiedy wygłaszał nad nią kolejne błogosławieństwa; wzdrygnęła się, gdy nazwał ją oliwnym szczepem i winną latoroślą. Potem kazano jej uklęknąć przed ołtarzem. Wężymord patrzył wprost na nią, wsuwając na jej palec wąski, prosty pierścień, a jego oczy były tak niewiarygodnie błękitne, że przez chwilę nie widziała nikogo wokół i znów czuła letni zapach jabłek i suchy kurz na zapomnianej ścieżce, gdzieś pośrodku Żalników.
A potem włożono jej na skronie diadem żalnickiej kniahini. Nie zapamiętała reszty ceremonii. Podczas uczty widziadłowe twarze ze wspomnień Szalonej Ptaszniczki nakładały się na oblicza siedzących obok biesiadników i czasami nie potrafiła odróżnić, co jest jawą, a co snem, co się już zdarzyło, a co się dopiero zdarza. Podobne toasty, życzenia, podarki. Podobne nabrzmiałe od wina twarze z przyczajonym w kącikach oczu pytaniem. Powinnam też się upić, pomyślała z roztargnieniem. Tego po mnie oczekują. Rozpaczy, łez, przekleństw. Widowiska – wszak nie co dzień córka zamordowanego kniazia poślubia mordercę ojca.
Nie ośmielała się nań patrzeć. Jej umysł był przed nim otwarty na oścież.
Kiedy rogi odegrały północ, niewiasty wyprowadziły ją z biesiadnej sali i powiodły do obcej komnaty, gdzie jak kukiełkę rozebrano ją z weselnej sukni, rozczesano włosy. Wciąż były przy niej – nieznane cierpliwe kobiety o współ – czujących obliczach, które dotykały jej lekko, jakby z niedowierzaniem. Z rzadka pytały o coś niespokojnym głosem, lecz nie nalegały, kiedy milczała. Żony najszlachetniejszych panów Żalników znały swoją powinność, a zaślubinami żalnickich kniaziów rządził obyczaj, równie stary jak samo władztwo.
Wykąpano ją w letniej wodzie, w której pływały różane płatki. Kiedyś, dawno temu, byłyby to płatki jabłoni zebrane przed świtem w ogrodach Bad Bidmone, lecz nikt nie poważył się na podobną rzecz w cytadeli Wężymorda. Tylko jedna z niewiast, przysadkowata i czerwona na twarzy, dosypała ukradkiem do wody garść zeschniętych kwiatów, tak pożółkłych i zmiętych w dłoni, że trudno je było rozpoznać. Zarzyczka podziękowała jej nieznacznym ruchem powiek, choć właściwie było to jej zupełnie obojętne.
Natarto ją pachnidłami, na czole, szyi i sercu, szeptano jakieś babskie zaklęcia. Potem służące przyniosły długą koszulę z białego płótna, cienkiego jak pajęcza przędza. Nawet to rozstrzyga ceremoniał, przypomniała sobie, kiedy obce ręce odziewały ją w szatę, którą miała nosić w noc poślubną. Ciemny płaszcz, rozpuszczone włosy i moje bose stopy, kiedy będę szła korytarzem pomiędzy żalnicką szlachtą do komnat Wężymorda, W żadnym razie nie mógł jej tego oszczędzić. Zresztą przychodziła już do niego nocą, z włosami luźno rzuconymi na plecach, wbrew urodzeniu i książęcej godności, niczym ladacznica. Siadywała na jego kolanach pomiędzy obcymi ludźmi, w przydrożnych gospodach, grzejąc bose nogi w żarze paleniska. I dzielili posłania znacznie nędzniejsze niż kniaziowskie łoże w uścieskiej cytadeli.
Tyle że wówczas pół królestwa nie tłoczyło się pod drzwiami naszej sypialni, pomyślała zgryźliwie.
Korytarz był prawie ciemny. Przed księżniczką postępowało dwóch pachołków z pochodniami, z tyłu zaś niewiasty, które służyły jej tego dnia, i kolejnych dwóch pachołków z ogniem. Musiała przemierzyć niemal całą twierdzę, nieskończenie wiele drzwi, a przy każdych z nich straże spytają o jej imię i powód nocnej wędrówki. Kamienna posadzka była chłodna i wkrótce jej stopy zmartwiały z zimna. Nie spoglądała na boki, na tłum gapiów, którzy natarczywie śledzili każdy jej krok. Ogarnęło ją bezkresne zmęczenie i obojętność. Niemal ze złością odepchnęła niewiastę, która próbowała ją podtrzymać, kiedy zachwiała się na pojedynczym stopniu, i mocnym głosem wypowiedziała przed strażnikiem swoje imię:
– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.
I zaraz potem zrozumiała, że to nie było zwyczajne zmęczenie. Ciemność poczęła falować jej przed oczyma, rozmywać się w niewyraźną plamę zieleni, brązu i czerni, nakrapianą błyskami światła. Krzyknęła, gdy ognisty kwiat z sykiem rozchylił się przed jej twarzą. Ktoś podbiegł do niej, pochwycił za ramię, chyba owa niewiasta o czerwonym obliczu, która dosypała płatków jabłoni do kąpieli. Zarzyczka wyrwała ramię: nikt nie miał prawa jej dotykać, nikt prócz nowo poślubionego małżonka. Ale nie myślała teraz o Wężymordzie, tylko o długich, ognistych kształtach, które z wolna zaciskały wokół niej swój taniec. Przymrużyła oczy przed blaskiem, bijącym nie od pochodni w dłoniach pachołków, lecz z wnętrza jej rozdygotanego umysłu, który coraz mocniej pogrążał się w wizji mechszycy.
Wszystko jedno, pomyślała, choćby miał mnie wypalić do cna, wszystko jedno. I zaraz coś pośrodku niej pękło, rozchyliło się jak płatki ognistego kwiatu.
Ostre, bolesne smugi światła wirowały przed nią nawet wówczas, gdy zamknęła powieki, aż wreszcie przywykła do nich na tyle, by sięgnąć dalej, i usłyszała głosy. Słońce było o wyciągnięcie ręki, a śpiew biegł ku niemu, coraz wyżej i wyżej, by na koniec stać się pojedynczym, przeciągłym krzykiem oczekiwania.
Ogień sięgnął skrzydeł, pochwycił je i spopielił, lecz lot był zbyt szybki, a pragnienie zbyt wielkie. Dalej pozostała już tylko agonia, krótkie dopalenie się iskry.
Przeszła nad wysokim kamiennym progiem, który wydawał się tylko cieniem narzuconym na zupełnie inny odległy obraz. Za jej plecami ktoś szeptał natarczywe, przyciszone słowa. Twarze gapiów przyczajonych po obu stronach korytarza zdawały się zniżać ku niej jak ciemne węgle wrzucone w płomienie. Ze wszystkich stron, zza uśmiechów, które z nagła pękały w obcych obliczach, z oczodołów zwierzęcych masek wieńczących kapitele kolumn, wyglądały ku niej owe roziskrzone złote kształty, które nieświadomie przywołała sokiem gałęzi relei. Szła wciąż naprzód, choć obraz płomieni kładł się mrokiem na powierzchni jej źrenic. Kroki pachołków wybijały na kamiennej posadzce uparty, jednostajny rytm i podążała za nim, jak ślepa kapłanka w drodze ku wyroczni. Usłyszała, jak kolejne straże pytają ją o imię i odparła twardo:
– Zarzyczka, z woli bogów żalnicka kniahini.
Potem przeszła nad drugim progiem: policzki miała zaczerwienione od ognia.
Skorupa płomieni zatrzasnęła się nad nią.
W dole, w aksamitnej ciemności ślepe, miękkie kształty z wysiłkiem przebijały skorupy jaj. Słyszała ich krzyki, gdy pełzły pomiędzy czarnymi kamykami ku źródłu Ilv, które wypływa ze środka ziemi. Piły łapczywie, długo, odpędzając się nawzajem od wody, gdyż dzielenie nie leży w naturze. Gdy na niebie wszedł księżyc, łuski na ich grzbietach świeciły złotem i srebrem jednocześnie.
Widziała też, jak chodziły pomiędzy ludźmi – słodkie, odurzające wino, dźwięk harfy. Innym znów razem i na innych ścieżkach – skrzydła, młode i silne, ponad światem. Aż na koniec pragnienie słońca i ostatniej z pieśni stawało się zbyt dotkliwe i leciały wysoko, najwyżej, by nakarmić sobą niebieski ogień.
Ponownie zapadała się w ich lot ku śmierci.
Potknęła się, boleśnie uderzyła bosą stopą w kamień. Głowy sług Zird Zekruna pochylały się przed nią w milczącym uszanowaniu: przechodziła obok przybytku pomorckiego boga i jej nozdrza uchwyciły wątły, odległy zapach kadzidła. Nieświadomym gestem ściągnęła na piersiach płaszcz. Od kamieni biło przenikliwe zimno, zaś w Krainach Wewnętrznego Morza nie pozostał ani jeden ze żmijów, cokolwiek mówiła rozsnuta przed nią wizja mechszycy. Zimne wichry, pomyślała, zimne wichry znad Cieśnin Wieprzy, które uchwycą nas i poniosą na północ, na zatracenie.
Nie rozumiała, dlaczego miałyby odpowiadać na jej wezwanie. Jednak czuła je, niemal o wyciągnięcie palców, przyczajone w mrocznych kątach korytarza. Złotosrebrne łuski ocierały się o kostki jej bosych stóp, kiedy wędrowała po chłodnych kamieniach. Gdy przechodziła obok otwartego okna, żmijowe harfy grały w północnym wietrze nad cieśninami. Były tutaj, uśpione w cytadeli starej jak nienawiść pomiędzy Zaimkami i ludem Pomortu, leniwie obracały się w kamiennym śnie, kiedy w głębi umysłu szeptała ich imię. Nie przypominały martwych, splątanych kształtów, które spoglądały na nią z powały wielkiej sali w noc Żarów. Nie przypominały niczego, co widziała wcześniej, ani wizerunków na pożółkłych kartach kronik, ani opowieści bardów.