– Pono wedle świątynnej bramy tłuszcza całą kompanię rozniosła – odzywa się ktoś z tyłu przenikliwym szeptem. – Tedy co, jak i na nas uderzą? Stać mamy?
Kierz mimowolnie sięga do pasa, lecz ręka opada luźno, zamiast zmacać rękojeść miecza. Bo też całą broń kazano im zostawić w koszarach, choć co starsi wojacy okrutnie sarkali na podobną niedorzeczność. Kierz też rozżalił się ogromnie, bo ze wszystkiego ten miecz i biała kita na paradnym hełmie podobają mu się najbardziej. Zresztą, nigdy jeszcze nie miał okazji go używać. Nie, żeby osobliwiej tęsknił do bijatyki, bo Kierz był młodzieńcem spokojnym i dobrze ułożonym, ale zawsze miło mieć go przy sobie.
– Ano stać! – Dziesiętnik spluwa zamaszyście. – Stać jako książęcym drabom przystoi! Jak na paradzie!
Więc Kierz stoi. Zadowolony, że nie każą dalej maszerować, bo zmęczył się okrutnie. Niewiele z tego wszystkiego rozumie – dziesiętnik nadal wrzeszczy, ale taka natura zwierzchności, że wrzeszczy. Kierz najchętniej spytałby, w czym rzecz. Czemu mają stać w skwarze. Czemu miecze w koszarach zostawione. Ale nie spyta. Jest w drabach czwarty miesiąc i dobrze rozumie, co wypada, a co nie. Duma więc posępnie nad nadchodzącą nocką: kamraci zapowiedzieli, że wybiorą się do ladacznic z Krzywej, co trwoży Kierza znacznie bardziej niż wszelkie książęce rozkazy. Nigdy nie miał śmiałości do dziwek, zwłaszcza takich jak na Krzywej, pachnących, wyszminkowanych jak jakie panie. W skrytości ducha wolałby raczej przylgnąć w koszarach i wyspać się należycie, ale nie honor.
– …takie syny! – pokrzykuje dalej dziesiętnik, ale w jego głosie nie ma wigoru. – Rozkaz złamać by się chciało! A ja nie dozwolę! Bo rozkaz jest rozkaz i basta!
– Jakby co… – zaczyna szpakowaty drab obok Kierza. – Jakby co…
Ale Kierz nigdy się nie dowiaduje, co. Zza załomu muru wypada kilku wyrostków w ciemnych opończach i kapeluszach przybranych szarfami ze znakiem szubienicy. Kierz nie ma pojęcia, co to wszystko oznacza, ale pręży się dumnie w swoim paradnym hełmie. Tamci zatrzymują się raptownie. To akurat jest, jak należy. Mieszczanie powinni czuć respekt przed książęcą strażą, myśli Kierz.
– Zewrzeć się – rzuca półgłosem dziesiętnik.
Teraz Kierz niemal dotyka bokiem kolczugi sąsiada. Słyszy wyraźnie jego oddech, czuje ostry zapach gorzałki. Ale tak jest jakoś… raźniej, choć nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego.
A tamci wciąż gapią się niepewnie, choć z każdą chwilą jest ich coraz więcej.
– Ostawcie nas w pokoju, dobrzy ludzie – mówi ugodowo dziesiętnik. – My zaczepek nie szukamy. Słońce lśni na dachach świątyni Nur Nemruta.
– Na nich! – Z tłumu wyskakuje krępy chłop w szpiczastym kapeluszu. – Wytłuc książęce wszy!
Drabi zbijają się w gęstszą gromadę, ale jest już właściwie zbyt późno. Zbyt późno na cokolwiek, bo tłum rusza na nich jak wielogłowe rozwścieczone zwierzę. Kamień uderza w nos szpakowatego kamrata Kierza. Chłopak odruchowo podnosi tarczę i dobrze robi, bo ku jego twarzy właśnie leci solidny kawał cegły. Zaraz później osłania się przed drewnianą pałką. Kątem oka widzi, jak po twarzy szpakowatego ścieka krew. Z prawej strony ktoś się przewraca, lecz inni zaraz wyrównują lukę. A tamci są coraz bliżej. W gardle Kierza narasta dziwne, suche łkanie. Boi się. I nie rozumie.
Pewnikiem trza nam się utrzymać, myśli. Niezadługo, póki inni z koszar nie ściągną. Na odsiecz, jak to kiedyś pan dziesiętnik ładnie powiedział. Bo książęcy pachołkowie zawdy pospołu stawają. Jeden za drugiego.
Kamienie lecą coraz gęściej. Kamienie, ułamki cegieł, resztki połamanych sprzętów. Nad tarczą Kierza wyrasta czerwona od krzyku czy gniewu twarz bezzębnego mężczyzny. Chłopak próbuje się cofnąć, ale za plecami ma innych drabów i nie może. Waha się – o jedną chwilę zbyt długo. Napastnik trzyma w ręce koszmarnie przerdzewiały, pogięty sztylet i mierzy tym sztyletem dokładnie w odsłoniętą szyję szpakowatego.
Ktoś łapie go za nogi. Kierz wierzga bez namysłu, bardziej ze strachu niż dla obrony. Ma szczęście, bo inny drab, młody chłopak, którego nazywano w kompanii Zezulcem, przewraca się z wyrazem zadziwienia na twarzy. Nie sięga bruku – tuzin rąk chwyta go jednocześnie i unosi. A potem jest już jedynie zwierzęcy skowyt. Tak samo darła się wiedźma, jak ją u nas we wiosce popod jaworem kamienowali, przemyka Kierzowi przez głowę.
Wiedźma miała piegowaty nos i zdumione, szeroko otwarte oczy.
Kolejny drab przewraca się i Kierz widzi, że jest to sam dziesiętnik. Nie krzyczy.
Kierz ze wszystkich sił ściska uchwyt tarczy, kiedy z szeregu wyrywają kolejnego draba. Usta rozdziawione w krzyku. Krew. Na kamieniach w zaułku jest mnóstwo krwi. A sterta zmasakrowanego mięsa pod wrotami domu była kiedyś Zezulcem.
Nasi ludzie muszą być już blisko, myśli Kierz. Przecie stąd do koszar ledwo kilka chwil. Przecie słyszą, że bijatyka niezgorsza.
Coś lepkiego i ciepłego ścieka mu po policzku i przez chwilę, zmartwiały ze strachu, myśli, że to krew. Ale to tylko plwocina – wykrzywiona z wściekłości baba jeszcze raz pluje mu prosto w twarz. Kierz nie myśli, z całych sił wali ją tarczą w gębę.
Najgorsze jest, że nie może zrobić nic więcej. Zupełnie nic. Chętnie złamałby rozkaz dziesiętnika, bo choć ludzki był z niego człek i na pewno nie chciał Kierzowej krzywdy, musiał się z tymi mieczami okrutnie pomylić. Ale Kierz rozumie dobrze, że przyklęknąć teraz, wyjść zza kręgu tarcz, odsłonić się – to śmierć. I że w żadnym razie nie zdoła dobiegnąć do koszar poprzez rozjątrzony motłoch. Może jedynie ściskać w spoconych palcach uchwyt tarczy. I patrzeć, jak tłuszcza wyrywa z szeregu kolejnego draba.
Wiedźma też tylko patrzyła. Jej oczy były wielkie i niebieskie. Zupełnie jak oczy Kierza.
Dlaczego?, myśli zupełnie bez sensu, kiedy Koluber, wysoki chłop o twarzy poznaczonej ospowymi dziobami, przyklęka pod uderzeniem pałki na jedno kolano i desperacko osłania się przed następnym ciosem. Desperacko, lecz daremnie, bo pałka jednak opada wprost na jego czaszkę. Kierz spogląda ukradkiem ku dachom książęcej cytadeli. Dlaczego?, powtarza ze strachem. Dlaczego dziesiętnik kazał nam zostawić miecze? Dlaczego wciąż nikogo nie ma?
Ale dziesiętnik jest ze szczętem martwy i nic nie może wyjaśnić. Kierz widzi, jak jego głowa szybuje nad tłumem. Zaczyna płakać. Choć nawet nie wie, że płacze.
Trzeba oderżnąć jej głowę, pouczył go stary pastuch, kiedy wiedźma przestała się poruszać pod gradem kamieni. Trzeba oderżnąć głowę, a serce przebić ostrym kołkiem, żeby nie odrodziła się w którym z naszych dzieci. Bo starczy, że się taka przeklętnica przed śmiercią zapatrzy na jaką brzemienną niewiastę, a nieszczęście gotowe. One jednym wejrzeniem potrafią zły urok ściągnąć.
Ani chybi, musiała mnie tamta wiedźma przekląć, myśli jeszcze Kierz. Zostało ich tylko pięciu. Łydka mu krwawi. Krwawi rana na przedramieniu. I z pół tuzina pomniejszych ran. Nie bolą. Właśnie to jest najdziwniejsze – że nic nie boli.
Nie zdążą, myśli. Ze spokojem. Nie zdążą dolecieć z koszar. Żeby chociaż ludzki pogrzeb sprawili.
Widzi, jak tłuszcza masakruje dwóch następnych drabów. Teraz zostaje ich trzech. Dwóch kamratów przy bokach Kierza i chłodny, nieustępliwy mur za plecami. Niech to się wreszcie skończy, myśli, czując, jak łzy i pot zalewają mu oczy. Nie chcę więcej na to patrzeć. Dosyć.
Cios jest niespodziewany i druzgocze czaszkę w chwili, kiedy jeszcze raz powtarza w myślach: „Dosyć".
…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…
– Więc tak to sobie wymyśliliście – przyciszony głos Wężymorda uderza w kapłana jak pejcz, wyciska powietrze z płuc, odbiera oddech.
A potem, nim jeszcze zdoła zrozumieć, co się stało, drobny gest żalnickiego pana ciska nim przez całą długość jadalnej sali. Nie wie, jakim sposobem przebija dębowy stół. Coś chrupie mu w krzyżu. Przelotnie spogląda na podgiętą pod dziwnym kątem nogę. Krew coraz mocniej przesącza się przez ciemny habit. Chce krzyczeć, wzywać pomocy, ale nie potrafi. Zanadto jest przerażony.