Są jeszcze inne szepty. Obietnice, których nie można dotrzymać. I krew na miękkiej, szarej sukni.
Teraz już wiesz – kobieta na szczycie wieży wiruje w kłębie miękkich ptasich piór. To się zdarzyło i wciąż się zdarza.
A później ma przed sobą opustoszałe, zimne korytarze innego zamku i niespokojne twarze najemników. Zostawcie mnie samą, mówi dziewczyna. Siedzi na dębowym tronie o poręczach zwieńczonych głowami gryfów, kiedy zbrojni wchodzą w pokryte pyłem korytarze. Ale tamten mężczyzna o szarych oczach po prostu bierze ją za ramię i wyprowadza z wielkiej sali donżonu niczym niegrzeczne dziecko.
Deszcz, chłodny letni deszcz na twarzy. I znów nikt nie mówi ani słowa – jak nad tamtą milczącą szachownicą, na której żadne nie potrafiło zwyciężyć. Tylko krótki, dygoczący sen na wilgotnym posłaniu, sen, który nie przynosi żadnej ulgi. Bo zawsze potrafiliśmy milczeć wytrwale i długo. Bo są obietnice, których nie można cofnąć. Bo wiele, wiele lat wcześniej dwoje dzieci kuli się bezradnie pod szkarłatnym kobiercem, kiedy kroki dźwięczą coraz bliżej na schodach. Dziewczynka zaciska palce na ramieniu brata. Jesteśmy tylko my dwoje, tylko nas dwoje. Zaklęcie przeciw całemu światu. Które powtarza bez końca podczas tamtego wiosennego, milczącego powrotu do Strażnicy. Jak modlitwę.
Kobieta na szczycie wieży zachłystuje się obłąkańczym śmiechem, a stado gołębi podfruwa z przestrachem. Więc zobaczyłaś, drwi Ptaszniczka, jutro i wczoraj pospołu. Gołębie pióra.
Ale to się wciąż dzieje, zaś tafla zwierciadła nie jest żadną zasłoną. Przędza wysuwa się na posadzkę, ze zranionego wrzecionem palca drobno kapie krew. Ręce garbusa wpijają się w kolano siostry jak szpony kruka. Nie zrobisz tego, krzyczy. A jej twarz jest blada jak upuszczona przędza. Ramiona i nogi garbusa konwulsyjnie biją posadzkę z zielonych płytek – wielka, wielka choroba, jak ze strachem powtarzają służebne. Nie, myśli dziewczyna, rozpaczliwie mnąc w palcach szarą materię sukni, nie potrafię. Ale niczego nie można zmienić. Więc podnosi się bardzo wolno pod spojrzeniem ich obu – garbusa miotającego się u jej stóp i szarookiego mężczyzny – prostuje się z wysiłkiem i pociąga sznurek dzwonka. Dźwięk jest ostry, gwałtowny. Zabierzcie go, pokazuje zdumionej służbie karła, zamknijcie, póki nie minie atak.
Trzech pachołków nie potrafi sobie poradzić i jeszcze daleko w korytarzach słyszy jego zawodzenie.
Mężczyzna robi krok w jej kierunku, lecz dziewczyna zatrzymuje go gestem dłoni. Będzie tak, jak chcesz, odzywa się cicho, będzie, jak chcesz, przecież wiesz.
Następnego poranka posługaczki odnajdują starego Osty w komnacie północnej wieży. Siwowłosy astrolog kołysze się na konopnym sznurku, jego oczy obojętnie wpatrują się w niebo. Jesienny wicher wpada przez otwarte okiennice i buszuje po stole, wśród pergaminów pokrytych dziwacznymi rysunkami.
Tej samej jesieni, równie wietrznej nocy, orszak zbrojnych wywozi karła z cytadeli. Dziewczyna odwraca się i kładzie rękę na ramieniu szarookiego mężczyzny. Obiecaj, że nie każesz go zabić, prosi szybko i niespokojnie, a potem odwraca wzrok i stara się nie słyszeć wahania w jego głosie.
Ale to zaraz mija, a jej przypominają się jeszcze inne, dawniejsze rzeczy. Dwoje dzieci skulonych w załomie muru, za gobelinem wystarczająco grubym, by nie przepuszczał światła – wciąż pamięta, że jego brzegi są obrębione purpurową frędzlą. Dwoje dzieci uciekających na południowy skraj ogrodu, w gęstwinę zdziczałych krzewów, skulonych przy samej ziemi, tam, gdzie gałęzie tworzą najlepszą kryjówkę. Krzyki, wszędzie wokół krzyki i ogień. Dziewczynka obejmuje chude, wykoślawione ramiona brata – to nie jest dobry czas na opowiadanie bajek, ale mimo wszystko powoli zaczyna mówić. O myszy, która mieszka w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego razu stała się niebieska, o nietoperzu, który uwierzył, że jest ptakiem. I o szarych zwierzętach nocy.
Śnią sny, wiele snów. Chłopiec ucieka chłodnymi, pustymi korytarzami przed myśliwską sforą. Nierówny tupot stóp. I pulsujący supeł bólu w garbatych plecach. A kiedy są już całkiem blisko, każdy z psów ma twarz pana cytadeli.
W snach dziewczynki szepczą echa na wpół zapomnianych imion – Issarthel Srebrna Prządka, Elldrin Skernitoris, Deiidrell Od Drzewa, Alienor Która Jest Iskrą, Nekromantka. Bramy prowadzące do piekieł.
Są jeszcze inne, przemyka przez myśl Zarzyczce. Jest siedem bram prowadzących do piekieł, a jedna z nich prowadzi ścieżką Szalonej Ptaszniczki. Szósta brama.
Siódmą nazywają Bramą Annyonne.
Potem jest weselna uczta. Twarze i słowa wirują wokół niej bezładnie. U sklepienia bramy, mocno osadzony w kamiennym murze, połyskuje hak do zawieszania pochodni. Moje włosy są długie, myśli, spoglądając w korytarz prowadzący do komnat pana cytadeli, wystarczająco długie, by upleść z nich sznur, który nie zerwie się pod ciężarem ciała. I nagle nade wszystko pragnie przez chwilę zatańczyć w powietrzu i przez jedną chwilę być wolna jak ptak kołysany lotem. Tyle, że nawet na to jest za późno.
Jeszcze jeden kielich, jeszcze więcej wina. Nie pamięta, jak przechodzi pod sklepieniem bramy. Służebne rozbierają ją ze ślubnej sukni jak szmacianą lalkę.
… moje zaślubiny, pojmuje wreszcie Zarzyczka…
A mężczyzna nad nią ma twarz Wężymorda, choć jego oczy są szare, nie błękitne. Ktoś gasi świece. Ktoś unosi ją lekko do góry i kładzie na poduszkach. I są słowa, te wszystkie słowa, które należy wypowiedzieć właśnie wtedy. I tylko nie potrafi przestać płakać.
Budzi się rano. I nie ma nic.
Więc wreszcie wiesz, szydzi Szalona Ptaszniczka, jej głos jest ostry i nieprzejednany.
Mój brat nie jest garbaty, skowyta coś we wnętrzu Zarzyczki, a Wężymord nie jest moim mężem.
Zobaczymy, śmieje się Ptaszniczka, zaś kolejne gołębie zlatują się na dźwięk jej głosu.
Nadchodzą wieści o zdradzie brata. Wiedziałaś o tym?, pyta pan cytadeli, od jak dawna wiedziałaś? Od zawsze, brązowooka dziewczyna wytrzymuje jego spojrzenie. Oszukał cię. Oszukał wszystkich.
Czy ty także zamierzasz mnie oszukać?, pyta mężczyzna.
Nie chcę tego oglądać, myśli Zarzyczka, nie chcę więcej wiedzieć. Ale bardzo trudno zamknąć oczy, których nie ma.
Dziewczyna, która jest nią i nosi twarz Szalonej Ptaszniczki, kuli się pomiędzy wilgotnymi od potu prześcieradłami, a łzy bezdźwięcznie spływają po policzku. Gdybym tylko, kołacze się w jej głowie, gdybym tylko mogła… Ale diabelskie koło rozhuśtało się na dobre i trudno wytrącić je z rytmu. Ściany lśnią ceglastą ochrą, kiedy kreśli pergamin łamanymi frazami. „Mój ojciec umarł i moi wujowie nie żyją. Mój brat jest wygnańcem we własnym kraju, a mnie poślubiono memu poddanemu. Wiem, że masz wielu synów, więc przyślij mi jednego z nich, aby panował wraz ze mną. Bo nie chcę wydawać na świat potomstwa mordercy mojej krwi" – i znów ma przed oczyma dwoje dzieci ukrytych pod narzutą o szkarłatnych frędzlach. I wszystkie obietnice wypowiedziane w noce, gdy nie śmieli usnąć ze strachu, że służące uduszą ich poduszkami. I wrzask brata, kiedy dowiedział się o jej zaślubinach.
Tyle, że nie przynosi to żadnej ulgi.
Zostaw mnie, krzyczy niemo Zarzyczka, zostaw mnie, nim ta opowieść rozerwie mnie na strzępy. Nim oni obaj rozszarpią mnie na strzępy.
Jeszcze nie teraz, śmieje się Ptaszniczka, jeszcze nie dosyć.
– Starczy, Irshia! – krzyczy ktoś z daleka, bardzo daleka. – Pozwól jej wrócić!
Szalona Ptaszniczka odwraca się. Jej oczy wydają się prawie białe, jak gołębie pióra, ale wokół nie ma ani wieży, ani ptaków. Jest jedynie mroczny, granitowy portal jednej z bram prowadzących do otchłani, zaś postać Ptaszniczki zdaje się z trudem wynurzać na powierzchnię kamienia – jej twarz przybiera szarą, ziarnistą barwę, jakby zaraz miała się na nowo stopić z granitowym portalem.