– Dlaczego? – głos Ptaszniczki jest płaski, wyprany ze wszelkich barw. – Dlaczego miałabym być dla niej litościwsza, niż oni byli dla mnie? To ta sama ścieżka.
– Nieprawda. Nie ma tych samych ścieżek. A ona nie jest tobą, Irshia.
Teraz Zarzyczka widzi dwie postacie: przyodziane w ciemny płaszcz granitu widmo, które przyzywało gołębie, i niewyraźną, na wpół przejrzystą sylwetkę w męskim stroju. Dwa zakrzywione miecze. Złotoruda witka włosów na plecach.
– Llostris? – pyta bardzo cicho Ptaszniczka. – Więc to możliwe, Llostris. Zdołałaś wrócić.
– Nie – rudowłosa potrząsa głową. – Nikt nie potrafi wrócić. Zagrałam z Delajati w kości i wypowiedziałam życzenie, ale niewiele mi z tego przyszło. Żadnej z nas nigdy nie przyszło wiele z podobnych paktów. A teraz potrzebuję dziewczyny. Oddaj mi ją, Irshia. Muszę znaleźć sposób, żeby się uwolnić.
– Wciąż jesteś taka sama. Święta Sharkah Od Noża, Święta Llostris Od Pożogi – śmieje się cierpko Ptaszniczka. – Czy nie dość było poprzedniego razu? Czy nie pamiętasz zapłaty?
– Pamiętam – odpowiada rudowłosa. – Jak mogłabym zapomnieć? Ale chcę, żeby miała wybór. Nie gorszy od tego, który ja miałam… z waszej winy. Zaciągnęłyście kiedyś u mnie dług, Irshio, i czas go spłacić. Pomóż mi. Nie wydobędę jej stąd sama.
– To poza moją mocą.
– Nieprawda.
– Wiesz, do czego wraca. – Martwe, białe oczy Ptaszniczki zwracają się ku Zarzyczce.
– Nie wiem. Dobito targu, ale to niewiele znaczy. Oddaj mi ją. Tu nie jesteś ani przeznaczeniem, ani przepowiednią. Jesteś echem. Majakiem, który stał się matrycą.
– Jak…? – pytanie jest niespodzianie ostre, chrapliwe, jak warknięcie psa, a z głębi bramy znów podrywają się gołębie, całe chmary gołębi.
– Zwierciadła przechowują wiele obrazów. Zarówno tutaj, jak gdzie indziej, są zakorzenione bardzo głęboko. Ktoś zawarł układ, ktoś przywołał wspomnienie. A potem go użyli…
– …żeby ją uformować – dopowiada strażniczka bramy. Rudowłosa nie odpowiada. Po prostu stoi tam. Stoi nieruchomo i patrzy. Bez słowa.
– Pomogę ci, Llostris. Nie dla niej – Ptaszniczka odzywa się pierwsza, a jej głos jest zimny. – Pomogę ci z powodu dziewuszki, która patrzyła w Zwierciadło Nekromantki. Z powodu tego, co zobaczyła, i wszystkich rzeczy, które zdarzyły się później. I dlatego, że nie chcę, aby ze mnie czerpali. I żeby pozostało choć jedno miejsce, gdzie można mnie przywoływać. Zniszcz to.
– Nie potrafię. Nie tutaj.
– Więc znajdź sposób – śmieje się Ptaszniczka. – Przenieś wodę w sicie, Llostris, jak wtedy. Ale zrób to szybko, bo inaczej ona oszaleje. Z każdym uderzeniem serca jest coraz bardziej moja…
W oczach Zarzyczki wybucha ciemność…
… a potem niespodzianie twarz Szalonej Ptaszniczki rozprysła się – jej uśmiech był jak ciemna szrama. Zwierciadło rozpadło się, wypluwając ku Zarzyczce grad ostrych odłamków. Długa lustrzana igła wbiła się jej prosto w policzek, coś ciepłego, lepkiego popłynęło po szyi. Na oślep wyciągnęła rękę – przed oczyma wciąż miała tamtą szaloną kobietę, która krzyczała do niej ze szczytu wieży – i podniosła do oczu zakrwawione palce. Nie rozumiała. To było budzenie się ze snu głębszego niż wszystkie inne.
– Ja… ona… – zająknęła się.
– Później! – karzeł potrząsnął nią z siłą, której bynajmniej się po nim nie spodziewała. – Zwajka oszalała!
Blask przygasł bezpowrotnie. W półmroku opadały odłamki zwierciadeł. Wielkie obłamy, w których widziała na przemian swoją twarz i oblicze Szalonej Ptaszniczki, lustrzane igły, jak ta, która wciąż tkwiła w jej policzku, i drobny szklany pył. Wiedźma kuliła się na posadzce, skowycząc i zasłaniając ramionami głowę. Cała wieża drżała, wibrowała jękliwie. Kolejne tafle rozpadały się z hukiem.
Dopiero wtedy zobaczyła rudowłosą – w szybkim półobrocie pomiędzy lustrzanymi ścianami, ze smugą luźno rozsypanych włosów i dwoma zakrzywionymi mieczami. Cięła na ukos. Z głębi zwierciadła odpowiedział jej przeraźliwy, nieludzki skowyt, a Zarzyczka zdołała jeszcze spostrzec twarz Zwajki. Pobladłą i skurczoną, jak wczoraj, kiedy zabijała morderców na schodach cytadeli księcia. Znów się śmiała. Jej śmiech zlewał się z wściekłymi wizgami jadziołka.
Przed stopami księżniczki otwarło się ciemne pęknięcie. Wiedźma zawyła jeszcze głośniej, peruka zsunęła się jej z głowy.
Karzeł jednym szarpnięciem poderwał łysą niewiastkę z klęczek.
W głębi szczeliny wibrował dziwny, przenikliwy ton. Daleko w korytarzu Zarzyczce znów mignęła rozmyta postać rudowłosej, choć równie dobrze mogło być to odbicie w jednym z licznych zwierciadeł. Za nią nie pozostało nic z wcześniejszego splendoru labiryntu, nic prócz postrzępionych, sterczących z posadzki ułamków luster. Ze stropu, niczym resztki starej, wyschniętej zaprawy, sypały się kawały szkła.
Z każdym rozbitym zwierciadłem w labiryncie narastał mrok.
Szczelina z trzaskiem rozsunęła się na szerokość ramienia. Bił od niej dojmujący chłód. I ciemność.
– Skaczcie! – głos karła z trudem przebił się przez zgiełk pękającego szkła. – Skaczcie, nim was pochłonie!
Więc Zarzyczka skoczyła. Na oślep, z rękoma rozpaczliwie wyciągniętymi przed siebie. Nadal nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. W kolanie coś chrupnęło boleśnie. Przewróciła się, pojechała kilka kroków po pochyłej nagle posadzce. Za jej plecami rozległ się znajomy chropowaty odgłos – tak ocierają się o siebie kry w Cieśninach Wieprzy, pomyślała. Wieża rozpada się.
– Później! – niziołek znów był przy niej, ciągnąc na wpół przytomną wiedźmę. – Teraz biegnij!
Podniosła się posłusznie. Wilgotna, ciepła ręka wiedźmy znów zacisnęła się na jej palcach.
Z oddali dobiegł je przejmujący wrzask jadziołka. Śmiech Zwajki.
Zarzyczka miała pamiętać jedynie, że w jakiś sposób biegła ku temu śmiechowi. Posadzka dygotała jak śmiertelnie zranione zwierzę. Nie zwalniając, nie myśląc nawet, przeskakiwała ponad rozpadlinami. Było niemal zupełnie ciemno, lecz po jednej jej stronie biegła wiedźma, po drugiej książęcy wesołek. Trzymała mocno ich ręce, co w nieuchwytny sposób dodawało otuchy.
Czasami wydawało się jej, że pod stopami nie ma nic prócz pustki. Z rzadka w mroku pobłyskiwały dwie pary miodowych oczu jadziołka. Wynurzał się z wnętrza zwierciadeł i zataczał ponad Szarką szybkie, zwichrowane kręgi. Z dwoma mieczami w rękach i roztańczonym plugastwem nad głową wydała się Zarzyczce dziwnie znajoma. To było polowanie – odmienne od wszystkiego, co znała.
Nie miała czasu, żeby o tym myśleć.
Na twarzy czuła ostry, zimny wicher, zaś za pękającą zasłoną luster nie było nic prócz ciemności i chłodu.
Biegła więc, jak nigdy wcześniej. W piersiach narastał suchy ból, w skroniach łopotanie krwi. To trwa zbyt długo, przemknęło jej przez głowę. Wieża nie może być równie wielka.
A potem przez hałas pękających zwierciadlanych tafli, przez chrzęst szkła pod stopami i szum wichru – a może samej wieży Nur Nemruta – przebiło się jeszcze coś. Ludzki krzyk przerażenia. We ćmie zamajaczyła jej sylwetka Szarki w nabijanym żelaznymi ćwiekami kubraku. Ramię wzniesione do cięcia, słaby poblask ostrza.
– Nieeeee! – ryknął z całego gardła karzeł.
Postać w brunatnej opończy wyciągnęła ramiona obronnym gestem, jej kaptur opadł na plecy. Zarzyczka poznała go od razu. Wysoki, chudy starzec, który przewodził jej świcie. Kapłan Zird Zekruna Od Skały. Rudowłosa Zwajka nie spowolniła ruchu miecza. Wygolona głowa ze znamieniem skalnych robaków na czole wyprysła w powietrze w girlandzie kropelek krwi. I niemal jednocześnie, nim przebrzmiał przedśmiertny skowyt, ostrze opadło oszczędnym, urwanym łukiem na szyję drugiego mężczyzny. Zarzyczce zdawało się, że jego stopy, obute w sandały na drewnianej podeszwie, zrobiły jeszcze dwa kroki, nim upiorny kadłub osunął się na posadzkę.
Podłoga zaczęła się z trzaskiem zapadać wokół ciała Krawęska, najwyższego kapłana Nur Nemruta Od Zwierciadeł.
Szarka przystanęła, zamrugała oczami. W ciemności nad nimi rozległ się wściekły, pełen sprzeciwu wrzask jadziołka. Miecze w rękach Zwajki drżały lekko i Zarzyczka przestraszyła się, że rudowłosa nie odróżnia żywych ludzi od majaków w zwierciadłach.