– Zabawne! – Długie, szczupłe palce Wężymorda mimochodem wyginają kielich. Jakby był z pergaminu. Butelki na stole rozpryskują się jedna po drugiej.
Jednak naprawdę ważne są nie te jarmarczne sztuczki.
Kapłan bezwiednie szepcze słowa litanii do Zird Zekruna i wtedy Wężymord patrzy na niego przytomniej. W jego spojrzeniu jest coś, co sprawia, że modlitwa zamiera kapłanowi na ustach. Nienawiść. I moc, moc, której nie potrafił dostrzec nigdy wcześniej. Podobną widział tylko raz, kiedy ze szczytu Hałuńskiej Góry zstąpił do najświętszego przybytku, aby spojrzeć w twarz boga.
– Więc tak to sobie wymyśliliście – powtarza Wężymord, a w jego głosie brzmią głębokie, metaliczne tony. – Boży sąd w czas najkrwawszego karnawału Krain Wewnętrznego Morza. Sprytnie, kapłanie, bardzo sprytnie.
Jednak kapłan wcale nie czuje się sprytny. Jest przerażony. Od przybycia do Uścieży przerażenie nie odstępuje go ni o krok. Nienawidzi tego miejsca. Zimnych, zmiennych wichrów znad Cieśnin Wieprzy. Usłużnych, fałszywych uśmiechów służby – bo kapłan wcale nie wierzy, aby ludzie tutaj szczerze nawrócili się na wiarę w Zird Zekruna, Jedynego, Prawdziwego, Tego Który Jest, Był I Będzie. Wie, że za jego plecami robią ukradkowe znaki na odpędzenie złego. Że matki zasłaniają twarze dzieciom, by nie padł na nie wzrok człowieka, którego czoło zdobi znamię skalnych robaków. Że po lasach, pod samym bokiem cytadeli ukrywają się wciąż kapłani Bad Bidmone. Że nawet pod dachem Wężymorda ukradkiem odprawia się nabożeństwa na jej cześć.
Ten kraj jest przesiąknięty bluźnierstwem, myśli. Z początku zdawało mu się, że to tylko złe miejsce. Posępna, zimna cytadela wczepiona w najdalszy, północny cypel królestwa. I strzaskane resztki wieży przy środkowym murze, gdzie niegdyś śpiewano hymny na cześć Bad Bidmone Od Jabłoni, miejsce, które należało zmieść z powierzchni ziemi do ostatniego bloku szarego granitu. Jednak mylił się. Nie szło o zrujnowaną świątynię ani nawet o samą Bad Bidmone, zaginioną, przeklętą żalnicką boginię, której wciąż oddawano cześć. To sięgało znacznie głębiej. Całe władztwo jest skażone, myśli, na skroś pogańskie. Poukrywane na glibielach mechszyce, które wróżą przyszłość z soku gałęzi relei. Kubki z mlekiem wystawiane nocami na próg dla domowych węży. Skrzaty zaplatające koniom grzywy. Wiedźmy całkiem jawnie mieszkające w co bardziej odludnych wioskach. Wszystko trwa przyczajone, czekając na chwilę, by na nowo kąsać.
Mężczyzna o błękitnych oczach, z łaski Zird Zekruna kniaź tego przeklętego kraju, spogląda na niego ironicznie, jakby doskonale znał myśli kapłana. Zresztą być może naprawdę tak jest: słudzy pomorckiego boga nigdy nie zdołali wytropić granic mocy Wężymorda. Każdej jesieni przybywał na Pomort i schodził w głąb Hałuńskiej Góry, do najświętszego sanktuarium – wszelkie dociekania o tym, co się działo w niskiej świątyni, spełzały na niczym. Tak, kapłan słyszał wiele pogłosek powtarzanych z upodobaniem po Krainach Wewnętrznego Morza, jednak w żaden sposób nie przybliżały go one do tajemnicy Wężymorda. Aż do tej chwili, kiedy głos żalnickiego kniazia odzywa się głuchym echem w jego umyśle.
Nie potrafi nic zrobić. Skalne robaki na jego czole wiją się gorączkowo. I daremnie.
– Ciekawość, kapłanie? – pyta niemal z rozbawieniem Wężymord, a jego palce miażdżą resztki kielicha. – Ciekawość jest niebezpieczna. Myślę, że wiem, jak to sobie wymyśliliście. Odległe miasto, moc Nur Nemruta i karnawał, podczas którego moce wyrywają się na wolność, karnawał, który zmieni się w krwawe jatki. Tak – uśmiecha się lekko, widząc jego zdumienie. – Wiem o uśpionej Fei Flisyon w grotach Traganki. I o rudowłosej dziewce w obręczy dri deonema. Musieliście na tym zyskać, prawda? W najgorszym razie śmierć niewolnicy, w najlepszym razie wiedzę, która mogłaby znaczyć wiele, bardzo wiele. Śmiały plan, kapłanie, nazbyt śmiały jak na kogoś, kto teraz nie potrafi nawet zaskomleć o darowanie życia. Ale wyciągnęliście rękę po coś, co należy do mnie. I to był błąd, kapłanie. Potworny błąd…
Nieprawda, myśli kapłan, kiedy skalne robaki wymykają się nagle jego woli i zaczynają jałowo krążyć we wnętrzu znamienia, to nie może być prawda. Próbuje się opierać, wzywać pomocy, lecz ciemne piętno, znak przymierza z Zird Zekrunem jest martwe, ciche i nie odpowiada na wezwanie.
– Bo ja jestem waszym bogiem. Jestem waszym bogiem i nie zawiera się ze mną układów – kończy zimno Wężymord, lecz kapłan kona, zanim zdoła w pełni zrozumieć jego słowa.
…w tej samej chwili w wieży Nur Nemruta Zarzyczka wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Stoi na szczycie wieży. Na samej krawędzi, poniżej jest jedynie ciemność. Wicher targa płaszczem, kiedy wyrzuca ku górze ramiona. Wokół wirują ptaki. Gołębie – białe, szare i pstrokate.
Coś zakłuło ją na skraju pamięci – znajoma postać. Wizerunek Szalonej Ptaszniczki. Czuje jeszcze przelotne pragnienie, by zamknąć oczy, odpędzić obraz, w którym strażniczka bramy nosi jej własną twarz.
I zaraz później siedzi w wysokim, dębowym krześle. Sztywno wyprostowana. W palenisku buzuje ogień, a jej stopy w zabarwionych szkarłatem trzewikach nie sięgają posadzki. Wyciąga rękę ku szachownicy, zaś mężczyzna po drugiej stronie stołu bez słowa wychyla kielich. Jego twarz… To nie jest ta twarz. Oczy szare, nie błękitne. Obcy mężczyzna. Nieznany zarys policzka, inne przechylenie głowy. Nie Wężymord.
Podnosi wzrok na powałę i nie odnajduje wizerunków skrzydlatych węży nieba. Tylko szachownica pozostała ta sama – szachownica, na której żadne z nich nie potrafiło wygrać – a jej palce pamiętają kolejne ruchy. Drobne, niecierpliwe palce dziecka, które wychyla się przez framugę okna i rzuca kamyki ku rzece w przesmyku między skatami. Wie, że coś powinno nadpłynąć z góry rzeki. Drobna, brązowowłosa dziewczynka zaciska palce na krawędzi okiennicy. Czeka. Ale to nigdy nie nadpływa.
Kobieta na szczycie wieży śmieje się, zaś gołębie opadają do jej śmiechu wirującą chmarą. Chodź do mnie, mówi kobieta o jej własnej twarzy.
Przez okna zamknięte błękitnymi i żółtymi szybkami wpadają barwne plamy światła. Dziewczynka pochyla się nad wielkim pergaminem o pogiętych rogach, a jej włosy nie są splecione w wytworne warkoczyki, tylko luźno opadają na ramiona. Starzec w dziwacznej, poplamionej tłuszczem szacie – ma na imię Ossty, choć Zarzyczka nie wie, skąd zna jego miano – powoli wodzi palcem po kartel – szu, powtarzając nazwy konstelacji, a żadna z nich nie jest znajoma.
Noce w pełni lata są w Strażnicy gorące i duszne – wtedy też gwiazdy świecą najjaśniej. Ossty prowadzi ją na szczyt barbakanu. Patrz w gwiazdy, księżniczko, zawsze patrz w gwiazdy, mówi. Nad ziemią unosi się zapach rozgrzanych ziół – lawendy, miodownika, werbeny - i świeżo skoszonej trawy. Dziewczynka leży na chłodnym dachu, z rękoma złożonymi pod karkiem. Sylwetki strażników ciemnieją na obrzeżach barbakanu. Cicho nadchodzi sen.
To się już zdarzyło, śmieje się kobieta z wieży, i wciąż się zdarza. Chodź do mnie.
Wilgotny, chłodny wicher szarpie jej suknię. Dołem, wąską poszarpaną ścieżką ciągnie orszak zbrojnych. Mężczyzna o szarych oczach, mężczyzna znad szachownicy, odwraca się i spogląda ku dziewczynie na blankach cytadeli. Obok niej garbaty karzeł wpycha do ust kolejny kawałek placka, strużka śliny ścieka mu po brodzie. Jej brat. Śmieje się płaskim, cienkim śmiechem idioty. Ręka dziewczyny z wolna opada i zaciska się na jego ramieniu. Nie wrócą, mówi dziewczyna. Obiecuję ci, że nie wrócą, a mężczyzna o szarych oczach jeszcze raz spogląda ku niej i wjeżdża na kładkę ponad strumieniem.
To nie jest mój brat, błyska przelotnie w umyśle Zarzyczki, nie może nim być.
Jednak jest nim i wszystkie inne rzeczy dzieją się tak, jak zostało obiecane. Nie powinnaś tego robić, księżniczko, mówi Ossty, a ona odpowiada mu oschle - czy kiedykolwiek miałam wybór? Czy pozostawiono mi choć cień mojego własnego losu? Nocna ucieczka z cytadeli pomiędzy strażnikami umorzonymi szalejowym trunkiem. Nie zawiedź mnie, siostrzyczko, nigdy mnie nie zawiedź, szepcze garbus.