– Oni tak, ale jak jemu tajemnicę nakażecie? – Krawęsęk sucho pokazuje trefnisia, który radośnie podskakuje w swoich żółtych rajtuzach i skwapliwie coś wiedźmie wykłada. – To książęcy wesołek, Szydło go wołają. On języka za zębami trzymać nie będzie.
– Więc mu go urzezajcie – wzrusza ramionami kapłan Zird Zekruna. – Najlepiej razem z głową.
Krawęsek chce jeszcze się spierać, ale Pomorzec znów odwraca się do zwierciadła i mruczy przez zaciśnięte zęby:
– Trza się było, kuternóżko, kniaziowskiej komory trzymać. Trza się było nie zapuszczać tam, gdzie cię jego moc nie chroni…
Kapłan Śniącego czuje przelotną ochotę, by zastanowić się nad jego słowami – spiski Pomorców zazwyczaj sięgają głębiej, niż się wydaje, i ma wrażenie, że usłyszał coś ważnego – ale wtedy właśnie w labiryncie pod nimi zaczyna się coś dziać. Sługa Zird Zekruna nic nie spostrzega, podobnie jak wędrująca pomiędzy zwierciadłami czwórka, jednak Krawęsek aż zamiera ze zdumienia i przestrachu. Labirynt przeobraża się. Och, labirynt często się zmienia i jest to jedna z tych rzeczy, o których nigdy nie rozprawiano poza murami przybytku. W każdym razie nie po tym, jak cztery pokolenia wcześniej sobór generalny potępił herezję Nieradzica, który utrzymywał, że zwierciadła są wcielonym Nur Nemrutem. „Natura bogów niepoznawalną jest", ogłosiło wówczas kolegium kapłańskie, zaś ideę wcielenia Śniącego potępiono z całym należnym ceremoniałem. Nieradzica wedle obyczaju wbito na pal, inni niefortunni bluźniercy płonęli na spichrzańskich wzgórzach niczym smolne pochodnie.
Jednak czasami – choć niechętnie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą – Krawęsek dumał nad tezami Nieradzica, którego doczesne szczątki rozwłóczyły zdziczałe psy. Bowiem labirynt zdawał się żyć własnym życiem. Czasami zamierał jak przyczajone zwierzę, czasami pulsował regularnym rytmem serca uśpionego boga, czasami zaś ożywał jak podczas owego niezwyczajnego karnawału. Stare przejścia znikały niepostrzeżenie, korytarze otwierały się w najmniej oczekiwanych miejscach. Zazwyczaj doświadczony sługa świątyni potrafił odgadnąć kierunek tych przemian i doprowadzić pątników na skraj najświętszego przybytku, tam, gdzie oddech Śniącego dobiegał zza warstwy luster. Jednak nikt nigdy nie oglądał prawdziwej postaci boga, nikt nie odnalazł przejścia do jego kryjówki. Pozostawały jedynie zmienne obrazy w zwierciadłach i wygłaszane w szalonym tańcu przepowiednie. Dość, by Krawęsek czuł się czasami, jakby mieszkał w drgających trzewiach zwierciadlanego potwora. Potwora, który pewnego razu się przebudzi.
Tym razem ogarnia go groza dotkliwsza niż wszelkie wcześniejsze strachy. Rudowłosa Zwajka stoi przed wysoką taflą, Krawęsek nie rozpoznaje miejsca, co nie zdarzyło mu się od najwcześniejszych dni nowicjatu. W pozostałych zwierciadłach, a jest ich w komnacie niemało, pojawiają się i znikają zmienne odbicia. Przed oczyma miga mu przerażone oblicze zagubionej pątniczki. Niewiasta ma głowę omotaną ciemną, wdowią nawitką i niczym ślepa maca po taflach korytarza, gdy te wybrzuszają się pod jej palcami jak gęsta, bulgocząca smoła. Czyżby to było właśnie teraz, myśli z przestrachem Krawęsek i przez moment ma wrażenie, że ściany wieży zacisną się wokół niego jak palce. Czyżby przepowiednie miały się wypełnić?
Zwajka, Zarzyczka i wiedźma wciąż stoją przed zwierciadłem, którego nigdy wcześniej nie oglądał. Karzeł trzyma się nieco na uboczu, kilka kroków za niewiastami. Rudowłosa coś mówi, potrząsa głową, a potem kładzie ręce na lustrze. Krawęsek otwiera usta, żeby krzyknąć: „Świętokradztwo!", ale nie ma na to czasu. Bo pod czaszką wybucha mu wysoki, cienki wrzask. Zatacza się jak po ciosie i przez chwilę nic nie widzi. A później, kiedy wciąż jeszcze usiłuje szeroko otwartymi ustami łowić powietrze, nabrzmiałe od bólu oczy rozwierają się szeroko, zaś z zawodzenia poczynają się wyłaniać słowa.
Moja, moja, moja!
– Plugastwo! – Krawęsek odskakuje od zwierciadła, od dwu par rozjuszonych, miodowych ślepi, co zdają się mierzyć prosto w jego twarz. – O bogowie, wpuściliśmy do świątyni plugastwo!
Jadziołek wydaje kolejny przeciągły wizg i wzbija się wysoko, ku lustrzanej powale. Jad błyszczy oleiście na jego skrzydłach. Nie spogląda dłużej na Krawęska, ale ten przysiągłby, że plugastwo doskonale wie o sekretnej komnacie i naigrywa się z ukrytych w niej kapłanów. Wznosi się jeszcze wyżej, aż grzebień ostrych piór na jego głowie niemal dotyka sklepienia. A potem – o zgrozo! – przenika przez taflę. Jak przez wodę. Po zwierciadle przebiega dreszcz, mleczne kręgi rozchodzą się z miejsca, gdzie zniknęło plugastwo.
I nagle nie ma żadnej tafli. Tylko triumfalny krzyk jadziołka w umyśle kapłana.
Wiedźma wrzeszczy. W zwierciadle jej twarz jest pobielaną, trumienną maską przerażenia.
– Trzeba to przerwać! – wyrzuca z siebie Krawęsek. – Nie rozumiecie? – jego głos się załamuje, ale nie potrafi na to nic poradzić. – Jadziołek pożera sny. Pochłania je, niszczy. A teraz… a teraz jest w wizji boga. We śnie Nur Nemruta – kończy szeptem. – W przeznaczeniu. W przeznaczeniu Krain Wewnętrznego Morza…
– Cicho! – sługa Zird Zekruna niemal dotyka czołem zwierciadła.
W którym Zarzyczka robi powolny krok ku matowej ścianie korytarza. A potem jeszcze jeden i następny. Pomorzec ze świstem wciąga powietrze – łapczywie i zachłannie. I zwierzchnik świątyni Nur Nemruta pojmuje, jak dalece się pomylił, wierząc, że pułapkę zastawiono jedynie na rudowłosą córkę Suchywilka. Skalne robaki zbiegają się pod skórą w kącikach oczu Pomorca, jakby one również przypatrywały się Zarzyczce. Nigdzie nie widać jadziołka, ale dla kapłana Zird Zekruna nie ma to już najmniejszego znaczenia. I Krawęsek rozumie, że choćby cała świątynia miała się na ich oczach obrócić w pył, Pomorzec nie przestanie napawać się upadkiem żalnickiej księżniczki.
Która jak we śnie wyciąga rękę i dotyka zwierciadła…
Rutewka wrzeszczy, kiedy gorąca oliwa zalewa mu twarz. Próbuje się cofnąć, ale wtedy dziewczyna w sukni z żółtej kitajki chwyta go i przyciąga ku sobie. Mroczek całkiem wyraźnie widzi jej twarz, młodą, nieledwie dziecinną, lecz teraz zastygłą w wyrazie dziwnego skupienia. Ale trwa to bardzo krótko. Płonąca struga przeskakuje chciwie na szeroką spódnicę dziewczyny. Jej ręce zmieniają się w dwie pochodnie zaciśnięte wokół ramion Rutewki, który nadal próbuje się rozpaczliwie szamotać. Rozpaczliwie i daremnie, bo płaszcz pali się na nim mocnym płomieniem, wyrzucając w powietrze strzępy spopielonych szmat. Wyrywa się, odpycha upiorną postać w sukni z żywego ognia. Jej głowa płonie – jak aureole na obrazach świętych – kiedy zajęły się natłuszczone, paradne warkoczyki. Zdechła, myśli z cieniem przerażenia Mroczek, lecz ona znów wychyla się do Rutewki i jeszcze raz go dosięga. Jego krzyk przechodzi w wycie, lecz dziewczyna nie wydaje z siebie żadnego dźwięku.
Kupiec bławatny wytrzeszcza załzawione oczy – nie potrafi powiedzieć, jak długo to trwa. Wreszcie mężczyzna potyka się na stopniach, pociąga dziewczynę za sobą i oboje staczają się w dół. A potem nagle wszystko milknie.
Na chwilę plac pokrywa milczenie. Słychać, jak jękliwie trzeszczą nadwątlone bale wspierające podium. Ogień niecierpliwie pełga wokół sczepionych postaci u stóp podestu.
Jedna z patrycjuszek zaczyna zawodzić. Mroczek nie rozumie słów. Dwie inne kobiety wykręcają jej ramiona, przytrzymują na szczycie schodów, na których płonie rozlana oliwa.
Niepostrzeżenie zajmuje się żółte płótno, którym przystrojono podium. Wypełnione oliwą lampki poczynają wybuchać jedna po drugiej. Zgromadzeni na placu spiskowcy przypatrują się temu bez jednej żywszej myśli.
Mroczek próbuje uwolnić się z uchwytu Ciecierki. Kapłan nie spuszcza wzroku z poczerniałych trupów, ale jego palce są zaciśnięte na ramieniu niegdysiejszego kupca bławatnego. Ten z wysiłkiem powstrzymuje dreszcz przerażenia i po raz kolejny uroczyście przeklina swego kamrata Twardokęska, jego ojca, dziadów i wszelakich przodków do jedenastego pokolenia wstecz. Toż mieli go po sprawiedliwości spalić, złorzeczy w myślach. Mieli go kaźnić pospołu z wiedźmim pomiotem i spokój miał być. A tu co?