Maciek przeszedł na obrazki z ulicy, Jędrek z ekipą polecieli dalej. Ewa zaczęła wydobywać się z mojego fotela, żebym mogła dalej wspierać Maćka jako ta autorka programu.
– Ewa, siedź tam – powiedziałam pospiesznie. – I lećcie dalej dokładnie tak jak w scenariuszu, Maciek sobie poradzi, tylko pilnuj mu czasów! Ja chyba rodzę! Powodzenia.
Zaczęłam się wycofywać z reżyserki. W brzuchu czułam jakieś dziwne sensacje. To się nazywa, że wody odeszły, cholera, zaraz zaczną się bóle!
Obserwatorzy z parapetu, a zwłaszcza obserwatorki, zorientowały się w sytuacji. Rozległy się okrzyki:
– Wika rodzi! Pogotowie! Trzeba ją zabrać!
– Cisza! – ryknął strasznym głosem Maciek. – Zabierzcie ją i spokój ma być!
I powrócił do wydawania poleceń operatorom.
Udało mi się przedostać do przedsionka. Na szczęście zaraz za progiem wpadłam na Filipa, który skończył z lipnymi stendapami i oddawał się oprowadzaniu wycieczek. Filip jest człowiek przytomny. Filip pomoże.
– Filipku – powiedziałam półgłosem, łapiąc go za rękaw, podczas gdy wokół nas kłębił się tłum podekscytowanych biuralistek. – Ja rodzę, cholera jasna! Ściągnij mi jaką karetkę czy co!
– Masz bóle? – zapytał fachowo czołowy pistolet redakcji informacji.
– A bo ja wiem, co to jest? Może to i bóle! Zdążyłam zrobić własne wejście i mnie złapało. Kałuża po mnie została!
– Wody odeszły – skonstatował Filip, ojciec półrocznego niemowlaka. – Chodź, schowamy cię w emisji, tam się wycieczek nie prowadzi.
Mówiłam, że Filipek przytomny. Drzwi do pokoju emisji były o krok.
Aż mnie zgięło!
– Cholera! Boli! Pomóż mi przejść!
Filip zdecydowanym ruchem jednego przedramienia rozgonił gapiów, drugim podparł mnie i pomógł mi przejść te cztery kroki. Po czym rąbnął pięścią w drzwi do emisji.
– Co pan robi, panie? – obruszył się jakiś facet z wycieczki. – Domofonu tu nie ma czy co?
– Na razie jest tylko taki – powiedział zgodnie z prawdą Filip i walnął jeszcze raz.
W drzwiach stanął kolega Zbyszek – Czego się awanturujesz? – spytał pogodnie. – O kurczę! Wika, chodź szybko, no chodź, pomogę ci, dawaj ją, Filip.
Drzwi za nami się zamknęły, odcinając nas od kłębiącego się tłumu, złożonego z naszych zdenerwowanych kolegów i koleżanek oraz nieświadomych powagi sytuacji miłośników telewizji.
– Chłopaki, czy ja wreszcie mogę sobie pokrzyczeć? – spytałam cichutko.
– Wrzeszcz, Wicia – powiedział życzliwie Zbyszek. – To dobrze robi, a nam nie przeszkadza.
Wrzasnęłam więc sobie, bo już mnie zdrowo zabolało. Ale po chwili przeszło.
Filip już dzwonił na pogotowie. Nie bawił się w żadne 997, tylko zadzwonił na numer wewnętrzny, znany sobie dobrze, bo stale tam przecież siedział i coś nagrywał.
– Hania? Jak to dobrze, że to ty dzisiaj masz dyżur! Słuchaj koleżanka nam rodzi! Coś ty, oglądacie nas? Tak, ta sama, przed chwilą występowała! Wika, kiedy ci te wody odeszły?
– Właśnie wtedy!
– No, Hania, właśnie wtedy! Jak to, kiedy? Jak była na antenie! No, naprawdę! Wysyłasz? Cudnie, Hanuś, to zajedźcie od tylca, z przodu mamy jubel, zaraz zejdę i będę tam na was czekał, sami nie traficie. Hej!
Odwrócił się do nas.
– Oglądają nas! Widzieli twoje wejście, Wika, mówiła Hania, że się śmiali, że możesz zaraz urodzić! Wykrakali, to przez nich! Zbigu, zadzwoń do wartowników, niech otworzą tyły, karetka musi podjechać! Trzymaj się, Wicia!
I poleciał.
Podczas kiedy Zbyszek zawiadamiał wartowników o naglącej potrzebie, rzuciłam okiem na zestaw ekranów. Program spokojnie leciał, jak miał napisane. Oglądałam go sobie zatem, od czasu do czasu pokrzykując, bo mnie bolało.
Kiedy pogotowiarze wynosili mnie z pokoju emisyjnego, do studia wjeżdżał właśnie potwornej wielkości tort od Henia z Duetu.
A za drzwiami czyhał już Filip z ekipą filmową.
Dostałam dzikiego ataku śmiechu.
– Filip, ty harpagonie – wyjęczałam. – Ze wszystkiego forsę wydusisz, koleżanki nie oszczędzisz…
– No wiesz – obruszył się Filipek. – Najpierw udzieliłem ci przecież pierwszej pomocy! Gramy, chłopaki!
Pogotowiarze nieśli mnie przez zapchany ludźmi korytarz, a moi kochani koledzy lecieli z kamerą za nami; Beret, chichocząc, podtykał mi zwisający z długiego kija mikrofon, a Filip do własnego nadawał jak nakręcony:
– Autorka dzisiejszego programu, nasza koleżanka, Wika Sokołowska, zdążyła jeszcze powiedzieć na antenie to, co sama dla siebie zaplanowała, po czym zaczęła rodzić! Proszę państwa, jesteśmy z nią. Wika, jak się czujesz?
– Świetnie – powiedziałam, bo trzeba było koledze zrobić ładny materiał. – Najważniejsze, że program poszedł! A właściwie jeszcze wciąż idzie, bez przeszkód. Filipie, pozdrów kolegów, którzy jeszcze będą do wieczora pracować, pozdrów naszych telewidzów, o kurrrr…
Zabolało! Pogotowiarze ze śmiechu o mało mnie nie wypuścili razem z noszami.
Filipowi ani powieka nie drgnęła. Wytnie się! Prując tuż obok noszy, przodem do kamery, a tyłem do kierunku biegu, klepał dalej:
– Proszę państwa, będziemy teraz wszyscy trzymać kciuki, że by dobrze poszło, żeby dziecko zdrowo i jak najszybciej przyszło na świat! Wika, to ma być syn czy córka?
– Wszystko jedno!
– No tak, wszystko jedno, ale niezależnie od tego, czy syn, czy córka, na pewno będzie kiedyś pracować w telewizji! Wika, trzy maj się, powodzenia życzymy ci wszyscy, telewidzowie też!
Dotarliśmy do karetki. Ekipa zatrzymała się jak wryta, operator Władek pokazywał jednocześnie kawałek Filipa i kawałek noszy ze mną. Starałam się mieć miły wyraz twarzy, a zwłaszcza nie zakląć w tym momencie, bo to już Filip musiał mieć na czysto – nie do powtórki, nie do wycięcia. Pogotowiarze wpychali nosze ze mną do samochodu, a Filip kończył z pełnym profesjonalizmem:
– Obiecujemy państwu, że będziemy pierwszymi gośćmi Wiki w szpitalu, kiedy już będzie po wszystkim i przedstawimy państwu tego małego obywatela, małego członka naszej wielkiej telewizyjnej rodziny.
Udało mi się utrzymać miły uśmiech, ale z trudem powstrzymałam się od wybuchu śmiechu. Tego małego członka, jeśli go nie wytnie (a nie bardzo będzie miał jak…) wyłapią mu i zapamiętają natychmiast. Już wyłapali! Już po herbacie! Już Beret chichocze i chichocze operator! Tak oto moje dziecko wchodzi do firmowej anegdoty na starcie życia!
Maciuś przyszedł na świat dokładnie na godzinę przed ostatnim wydaniem programu informacyjnego.
Nie wiem, jak Filip to sobie załatwił!
Dam sobie głowę uciąć, że to jego robota. Chciał mieć michałka do tego wydania, bo w poprzednim już podał do wiadomości publicznej radosną nowinę, którą nagrywał z takim poświęceniem, lecąc obok noszy ze mną tyłem do przodu po schodach.
Nie wiem też, jakim cudem namówił lekarzy, żeby go z ekipą wpuścili na salę, gdzie leżeliśmy – już we dwójkę.
A już zupełnie nie wiem, jak mu się udało przeszwarcować Terenię.
– Wikuniu, nie martw się – powiedziała ta znawczyni kobiecej psychologii spoza maseczki chirurgicznej, którą musiała założyć podobnie jak cała reszta. Wyciągnęła z kuferka pudry. – Nie pozwolimy ci wyglądać niezawodowo!
I zrobiła mnie na lalę paroma pociągnięciami pędzla.
Pewnie Filip zdawał sobie sprawę, że prędzej pęknę, niż pozwolę się sfilmować w charakterze wymiąchanej położnicy. Maciuś wymagań w tym względzie nie miał, wystąpił więc saute.
– Pawełku – poprosiłam słabo – tylko proszę, rób tak, żebym wyglądała jak człowiek… nie świeć mi prosto w gębę…
– Spokojnie, szefowa. To będzie najładniejszy portret w twoim życiu! I Maciusia też.
I był.
Kochani koledzy przytaszczyli monitor i po wykonaniu zdjęć cofnęli w kamerze taśmę, czego normalnie nigdy nie chcą robić, po czym obejrzeliśmy wspólnie z lekarzami (lekarza Filip też zwywiadował, a jakże) materiał.
No i znowu sprawdziła się moja teoria, że sympatia operatora wpływa na urodę filmowanego obiektu. Kiedy pokazuje mnie ktoś, kto mnie nie lubi, zazwyczaj wyglądam jak zmora. I odwrotnie. Jeśli lubi, to pięknie… Boże, ależ to był męczący dzień…