– Coś w tym jest – odpowiedziałam Amelii. – Można by zaryzykować.
Kiedy wyszła, zadzwoniłam do Tymona.
– Słuchaj, nie pomyśleliśmy o świętach!
– Wiem. Dotarło to do mnie dzisiaj rano, kiedy spotkałem sąsiadkę z koszem jajek. Zaraz coś wymyślimy.
– Masz zaproszenie do mojej rodziny.
– Od mamusi czy od tatusia?
– Mamusia i tatuś pojechali w Alpy szusować na lodowcu. Będzie tylko rodzina mojej siostry, to znaczy jej mąż, którego bardzo lubię, bo ma dobrze w głowie, jej syn, którego też bardzo lubię z tej samej przyczyny. Poznałeś go. Przynosił nam dyktafon. I kable. Moja rodzina jest zdania, że nie powinnam wyjeżdżać już ze Szczecina. Wiesz, niedługo rodzę, nie wszystko przecież było w porządku, a Krzysiek jest lekarzem, jakby co, pomoże, chociaż ortopeda. Poza tym klinika blisko, pogotowie, te rzeczy. Też bym chyba wolała nie ryzykować. Możemy, oczywiście, pobyć u mnie we dwoje, ale oni naprawdę są mili.
– A twoja rodzina każe chodzić na rezurekcje o szóstej rano?
– Chyba oszalałeś. U nas śniadanko wielkanocne jest nie wcześniej niż o pierwszej, przedtem wszyscy są kompletnie nie do życia.
– No wiesz, ja tam umiem wcześnie wstawać…
– Każdy głupi umie. Ja też. Pytanie, czy lubisz?
– Tylko kiedy wychodzę w morze!
– No to przyjedź. Tutaj nikt ci krzywdy nie zrobi. Zagrasz w pokera z moją rodziną?
– Na pieniądze?
– Niekoniecznie. Stosujemy też zapłatę w naturze. Jakieś świadczenia, takie tam… Widzę, że masz ochotę?
– Nabieram, nabieram. Kiedy mam przyjechać?
– Możesz nawet dzisiaj. Będziemy malować jajka! Tylko dzwoń od frontu, ja będę nie u siebie, a u Krzyśków, czyli u Melków.
– Dobrze. Przyjadę pod wieczór. Powiedz rodzinie, że jest mi bardzo przyjemnie.
Przyjechał parę minut po siódmej i zastał nas przy tym malowaniu jajek. Tradycyjnie cała rodzina przerywała swoje normalne zajęcia i dawała się ponieść zamiłowaniu do tradycji. Teraz też tak było. Bartek wprowadził Tymona do kuchni i zaanonsował:
– Panie i panowie, gość do państwa.
Przerwaliśmy na chwilę ulubione zajęcie, aby dokonać wzajemnej prezentacji oraz odebrać od gościa sporą torbę, z której wydobywał się upojny zapach.
– Węgorze! – Krzyś pociągnął nosem, a wyraz błogości rozlał się na jego twarzy. – Dużo! – Zważył w ręce torbę.
– Nie tylko. Takie różności z zaprzyjaźnionej przetwórni, robione dla rodziny i przyjaciół, nie na sprzedaż. A tu jeszcze trochę alkoholi, oczywiście wolnocłowych. – Tymon wyciągał z drugiej torby kilka butelek wina i koniaku.
Zastanawiałam się, co z nim teraz zrobić, kawy mu dawać po podróży czy proponować łazienkę, ale ubiegł mnie Bartek:
– To ja proponuję, żeby pan się przyłączył do nas. To jest nasza tradycja rodzinna, żeby każdy wykonał chociaż jedną pisankę. Techniką dowolną.
– Trochę mnie to onieśmiela. – Tymon spojrzał niepewnie na nasz warsztat pracy. – To są wydmuszki?
– Skądże, każde jajko uczciwe, może pan zjeść. Na twardo.
– Może byś coś zjadł? – oprzytomniałam.
– Może piwka? – zaproponował życzliwie mój szwagier.
– Piwka – powiedział Tymon. – Bardzo chętnie. Może po piwku coś wymaluję.
– To dla nas otwórzcie to francuskie wino – zażądałam.
– To będzie na niedzielę, do śniadania! – zaprotestowała Mela.
– A czy ja wiem, może do niedzieli już urodzę i mnie ominie? Poza tym w święta będzie dużo dobrych rzeczy, dzisiaj nam będzie lepiej smakować. Bartek, otwieraj!
Bartek pootwierał i ponalewał, wypiliśmy (ja ostrożnie) i przystąpiliśmy do kontynuowania zajęć praktycznych, przy czym każde z nas stosowało swoją ulubioną technikę. Najbardziej ambitna Mela nanosiła woskowe wzory na nieufarbowane jeszcze jajko. Zamierzała to potem zanurzyć w farbie, a jeszcze potem zdrapywać igłą te wszystkie kwiatki, które wyrysowała. Zawsze była z niej pracoholiczka. Ja stosowałam aplikacje z włóczki przyklejanej na kolorowych jajkach. O wiele łatwiejsze. Krzysio skrobał jajka skalpelem, uzyskując wzory o wysokim stopniu abstrakcji. Bartek poszedł na haniebną łatwiznę i kupił kalkomanie. Teraz jednak wydały mu się nudne, wobec czego dopisywał ponaklejanym już kaczorkom hasła w dymkach. Tymon zdecydował się na malowanie wzorów pisakami, przy czym okazało się, że posiada duży talent plastyczny. Na czterech jajkach zobaczyliśmy z zachwytem karykatury całej rodziny.
– Jak żywe – zachwyciła się Mela. – Panie Tymonie… ach, kurczę blade, Tymon, ty masz prawdziwe zdolności! Czy ja mogę ci mówić po imieniu? Z wzajemnością, oczywiście.
– Bardzo mi będzie miło – powiedział Tymon i wykonał ukłon numer jeden.
– To ja też – podłączył się Krzyś i machnął skalpelem w stronę artysty. – To znaczy, ja też gratuluję talentu i chcę być z tobą po imieniu. Skąd to umiesz?
– A bo ja wiem? Zabawiałem się tym na lekcjach, a potem na wykładach, jak wykładowca za bardzo przynudzał.
– On jest w ogóle zdolny – wtrąciłam. – Bardzo ładnie fotografuje. Prawdziwe dzieła sztuki.
– Pan gdzieś wystawia? – zapytał Bartek, akcentując słowo „pan”. Roześmieliśmy się wszyscy.
– Mam na imię Tymon – powiedział do niego Tymon. – Nie wystawiam. Tak się bawię.
Atmosfera zrobiła się zupełnie taka, jakby Tymon znał nas wszystkich od stu lat. I dalej tak już było.
Niech żyją alpejskie lodowce i ci wszyscy faceci, którzy pobudowali tam trasy narciarskie z wyciągami!
Poniedziałek, 16 kwietnia
Przez całe święta tak było, jak w ten Wielki Piątek przy pisankach. Tymon się przyjął. Bałam się, że rodzinka zacznie coś napomykać o zakładaniu przez nas stadła, ale, chwalić Boga, powstrzymali się od różnych niestosownych pogaduszek.
W pokera Tymon ogrywał nas, jak chciał. Podobnie było z brydżem, bo w końcu poker nam się znudził, a samochód Tymona lśnił jak zorza (Krzyś i Bartek umyli go na spółkę, uważając, żeby sąsiadki nie dostrzegły, co też oni robią w takie święta). W końcu brydż też zaczął mnie lekko nudzić i jako partnerka mojego ukochanego mężczyzny, zaczęłam robić różne głupoty, żeby sprawdzić po pierwsze, jak przyjmuje przegraną (nie przez siebie spowodowaną, ale zawsze), po drugie zaś ciekawiło mnie, jak zareaguje na partnerkę kretynkę, która pasuje, kiedy on mówi dwa bez atu.
Przegraną przyjmował z wdziękiem, a partnerkę kretynkę, niestety, rozszyfrował.
Powiedział mi o tym po dzisiejszym obiedzie, kiedy poszliśmy na moją górkę wypić kawę we dwoje w oknie z widokiem na lipę. Zrobił tę kawę, co mi się słusznie należało, ponieważ ja upiekłam dwie kaczki na obiad i była to potworna mordęga, bo zapomniałam na śmierć, dlaczego u nas w domu od dawna nie robiło się kaczki. Kaczka mianowicie jest pypciata. A co dopiero dwie kaczki! Zanim potraktowałam je, jak należy, ziółkami, zanim napchałam w środek kwaśnych jabłek, wszystkie te cholerne pypcie wyciągałam własną świętą pincetką do brwi!
No więc teraz rozwalałam się na kanapie z nóżkami na poduszkach, a Tymon koło mnie latał z kawą i ciastem świątecznym. W końcu postawił przede mną wszystko, co miał postawić, i rozsiadł się wygodnie.
– A teraz powiedz, dlaczego grałaś jak noga? – zapytał, nalewając mi śmietankę do kawy.
– Ja tak gram – zełgałam bezczelnie. – Wiem, że kiepsko…
– Wikuś, kochana moja – tu objął mnie czule i popatrzył mi w oczy w ten swój sposób, który zawsze sprawiał, że miękły mi kolana – tak źle nie można grać. Trzeba by było mieć ujemny iloraz inteligencji. Chciałaś zobaczyć, jak przegrywam?
– Tak, kochanie – powiedziałam posłusznie. – I jeszcze chciałam zobaczyć, jak mnie będziesz traktował, kiedy okaże się, że jestem w istocie kretynką.
– Gdybyś naprawdę była kretynką – powiedział z zastanowieniem – to za taki numer, wiesz, z tym pasowaniem, powinienem był cię zabić. Ale ty, niestety, oszukujesz… I teraz za to zapłacisz.