– Dlaczego ja mam w to wierzyć?

– Bo go też kochasz. Kochasz go?

– Nie twoja rzecz!

– Boże! Słuchaj mnie, kobieto! Ja już tego dłużej nie wytrzymam. Donat sam nie ma tyle energii, żeby coś z tym zrobić. A ty masz tej energii od cholery i ciut, tylko używasz jej w niewłaściwym celu. Przestań już we mnie węszyć podstępną żmiję i zastanów się nad jedną rzeczą. Jeśli nie uczynicie jakiegoś stanowczego kroku, mama może Donata wykończyć psychicznie…

Wyglądało na to, że wreszcie coś ruszyło wybuchową Marietę.

– on nie będzie miał siły, żeby o ciebie walczyć – ciągnęła Ilonka chytrze. – To bardzo dobry chłopak, tylko strasznie łagodny. Ja w końcu nie wytrzymam i pogonię tę całą mamusię razem z żarciem, a wtedy wszystko wyjdzie na jaw i ona wam życie zatruje. Ja sobie dam radę, ale was mi szkoda.

– No więc co radzisz?

– A chcesz go w końcu?

Pewnie, że chcę. Tylko mu przecież nie powiem tak od razu. Niech się postara…

– No to weź, proszę, pod uwagę, że to ty się musisz postarać. A najlepiej by było, gdybyście na rok, dwa wyjechali gdzieś do Anglii albo Irlandii. Myślałaś kiedy o tym?

– Pewnie, że myślałam. Nie masz pojęcia, ile moich koleżanek już wyjechało. I są zadowolone, i dzwonią, żeby do nich dojechać…

– A gdybyś namówiła Donata na taki wspólny wyjazd? Marieta pogłaskała Gizma między uszami. Wyglądała, jakby pozbyła się wreszcie podejrzeń wobec Ilonki.

– On nie zna angielskiego i w ogóle jest taki nieśmiały. Ale to by było wspaniale. Oczywiście, że nieraz chciałam mu to zaproponować, ale mam wrażenie, że on by się nie zgodził.

– A powiedz mi, gdzie ty masz te koleżanki pielęgniarki zainstalowane?

– Różnie. Dwie są w Londynie, jedna w Manchesterze, jedna w Liverpoolu, jedna położna w Cork w Irlandii…

– Masz kogoś w Manchesterze, mówiłaś?

– Mówiłam. I to jest taka fajna kumpelka, pracowałyśmy trzy lata razem. Piszemy do siebie, emalią, oczywiście. Basia Strocka. A może już Higgins, bo znalazła tam sobie takiego sympatycznego Angola, który za nią szaleje. Koniecznie chciała mnie tam ściągnąć, ale rozumiesz, bez Donata nie chcę nigdzie wyjeżdżać, a on się boi bez języka.

– To uważaj. Znam w Manchesterze kogoś, kto pracuje w warsztacie samochodowym. To jest polski warsztat. A gdyby tam chcieli zatrudnić Donata?

– No co ty gadasz?

– To, co słyszysz. Gdybyście tam oboje pracowali, to języka mógłby się nauczyć, nie przerywając snu. No wiesz, w międzyczasie. A w pracy miałby komfort. Mam wam zdobyć kontakt do tego warsztatu?

– Mogłabyś? Dlaczego to robisz?

– Bo miło jest pomóc sympatycznym ludziom. A poza tym muszę się jakoś uwolnić od pani Karachulskiej. Pogadasz z Donatem?

– Oczywiście. Boże, Ilonka, przepraszam cię… – Nic nie szkodzi. Ja to rozumiem. Najważniejsze, że w końcu mi uwierzyłaś. No to fajnie, za dzień, dwa dostaniesz telefon do samochodziarza do Manchesteru. Nawet gdyby nie miał pracy u siebie, to na pewno coś poradzi.

– Muszę lecieć. Jesteś niesamowita. Kurczę, a ja byłam pewna, że się będziesz jakoś wywyższać. Jeszcze raz przepraszam.

– Miło było cię poznać. Donat ma szczęście. Większe niż na to zasługuje, gamoń jeden, przemknęło przez myśl Ilonce, kiedy patrzyła za odchodzącą Marietą. Marietą! Ta dziewczyna powinna mieć na imię Helena, Zofia, ostatecznie Halina! Na pewno nie Marietą!

– Co, Gizmuś, podobała ci się nowa ciocia? Miła była? Zrobimy jej przysługę. I sobie też przy okazji. Jedną, a nawet dwie. Jutro odwiedzimy pana Kociołka.

Pan Teodor Kociołek był właścicielem sporego i zupełnie przyzwoitego warsztatu blacharsko – lakierniczego, w którym swojego czasu szarozielony jeep cherokee Ilonki Karambol zmienił barwę na psychodeliczny fiolet. Pan Kociołek był również jaj absolutnym, zdeklarowanym i niewzruszonym wielbicielem. I miał do tego powody.

Jakieś dwa lata temu, mniej więcej w okresie przepoczwarzania się jeepa ze smętnej larwy w barwnego motyla, Ilonka produkowała któryś z kolei odcinek swojego Magazynu Motoryzacyjnego i hasała wesoło w towarzystwie policjantów drogowych lub bez nich po ulicach Szczecina. Ponieważ pogoda była bardzo ładna, poprosiła operatora Pawła, żeby stanął na dwóch lub trzech skrzyżowaniach i sfilmował jej trochę ruchu ulicznego, potrzebnego do różnych ilustracji oraz dżingielków. Sama w tym czasie plotkowała w policyjnym radiowozie na tematy gangstersko – samochodowe. Najbarwniej opowiadał o nich sierżant Włodzimierz Szajner, za którym Ilonka przepadała, nie miał bowiem oporów wobec kamery i mikrofonu i jaki był malowniczy prywatnie, taki był i służbowo.

Kiedy kilka godzin później przeglądała materiały, jak to u Pawełka skręcone z biglem i wdziękiem, zatrzymała nagle taśmę, przyjrzała się uważniej i ucieszyła, pomyślała bowiem, że zrobi swojemu sympatycznemu lakiernikowi przyjemność. Mocno wypasiona srebrzystą beemką wjeżdżał na skrzyżowanie ze światłami Boguś Kociołek, jedyny syn pana Teodora, dwudziestopięcioletni, świetnie zbudowany i prawie tak samo piękny jak ta srebrna beemwica. Auto musiało należeć do jakiegoś szczególnie zamożnego klienta warsztatu Kociołków. Paweł uchwycił je pod światłami a potem jeszcze w ruchu, bardzo efektownie. Boguś za szybą widoczny był doskonale.

Ilonka zapisała sobie kod czasowy fajnego ujęcia i postanowiła wykorzystać je przy najbliższej okazji. Może nawet dołoży jakąś dynamiczną muzyczkę i zrobi pyszny dżingiel do wielokrotnego użytku. Szkoda tego ujęcia na jednorazową przebitkę.

Następnego dnia pojechała taksówką do warsztatu, odbierać swoje fioletowe szczęście. Jeep naprawdę wyglądał jak senne marzenie. Ilonka odtańczyła wokół niego taniec radości. Wprawdzie dżingiel z Bogusiem w beemce miał początkowo być niespodzianką dla pana Teodora, ale na fali entuzjazmu spowodowanego nowym image’em Zygfryda Ilonka nie wytrzymała i wychlapała nowinę.

Oczekiwała radości, a przynajmniej widocznego zadowolenia, ale reakcja pana Teodora zaskoczyła ją niezmiernie.

Lakiernik zbladł jak ściana i ciężko siadł na ławeczce stojącej przed warsztatem. Wyglądał, jakby za chwilę miał zemrzeć na zawał serca. Ilonka przeraziła się okropnie, nie miała pojęcia, co powinna zrobić, czy dzwonić na pogotowie… Już łapała się za komórkę, ale pan Teodor zamachał rękami.

– Pani Ilonko – zachrypiał. – Nie! Niech pani nikogo nie woła! Zaraz mi przejdzie. Już przechodzi…

Istotnie, zaczynał już nabierać normalnego koloru. Ilonka przysiadła obok niego.

– Ależ mi pan stracha napędził, panie Teodorze! Ma pan kłopoty z sercem?

– Mam kłopoty, pani Ilonko. Z sercem też. Serce nie jest najważniejsze…

– Jak to, nie najważniejsze? Serce zawsze jest ważne! Musi pan iść z tym do lekarza. To pierwszy raz czy już się powtarzało?

– Pani Ilonko. Nie wiem, cholera, jak to pani powiedzieć…

– Niech pan wali, panie Todziu.

– Jeżeli pani to zdjęcie Bogusia pokaże, to z nami koniec…

– Co to znaczy, z nami koniec? Mam szukać innego lakiernika?

– Nie to miałem na myśli, chociaż na tym by się skończyło. Bo mnie by już nie było. Ani Bogusia. To cholerne auto, ta beemka…

Ilonka zbystrzała.

– Panie Teodorze! Kradziona?

– Kradziona.

– Chryste Panie! Kradniecie samochody! Przerabiacie w tym warsztacie!

– Niezupełnie. Pani Ilonko, ja pani wszystko powiem, bo i tak ma pani nas w ręku. Pani wie, że Boguś jest mój jedyny…

Ilonka wiedziała, bo lakiernik nieraz chwalił się jej swoim pięknym synem. Boguś rzeczywiście był jego jedyny, a cała rodzinna historia należała do gatunku rzewnych. Było tak, że chociaż państwo Kociołkowie długo się starali o dziecko, synek urodził im się dość późno – pan Teodor miał już czterdzieści lat, pani Elwira trzydzieści dziewięć. Nie była za bardzo zdrowa, pojawiły się jakieś komplikacje, wprawdzie przeżyła poród, ale zmarła cztery lata później. Boguś rósł pod opieką ojca, dobry był, kłopotów nie sprawiał, skończył samochodówkę bez oporów i zaczął pracować w warsztacie. Ilonka bardzo go lubiła, był sympatyczny, choć nie przymilny i nadskakujący, miał poczucie humoru i naturalną godność.