– Od przed chwilą. No więc musiało być tak, jak mówiliśmy. Jest tylko pytanie, co zrobił z samochodem?

– Zostawił gdzieś w nadziei, że mu go rąbną – powiedział zgryźliwie aspirant. – Ja wiem, że w tym mieście kradną, ale czy aż tak na zamówienie?

– Słuchajcie! – Oczy Ilonki błyszczały coraz bardziej zachwycająco… zdaniem komisarza. – Ja przecież robię w drogówce, więc wiem to i owo. Jeżeli zostawił samochód, dajmy na to, gdzieś na Podzamczu, z otwartymi drzwiami, kluczykami w stacyjce… albo i bez kluczyków, ale ja na jego miejscu zostawiłabym kluczyki, to w ciągu doby po prostu musieli mu go rąbnąć. I tyle mu wystarczyło.

– A gdyby trafił się ktoś uczciwy, kto zabezpieczyłby samochód? Wsiadł do niego, zadzwonił na policję?

– Grzesiu, ty wierzysz w takie rzeczy? To by Proch miał po prostu niesamowitego pecha. Ale moim zdaniem nie było na to więcej niż jedna szansa na sto. Z tym że nawet gdyby trafił się ten jeden sprawiedliwy, to by też niespecjalnie wskazywało na Procha. On się postarał, aby strażnik widział wyjeżdżającą Prochową specjalnie po to, żeby w razie draki policja pomyślała, że to ona zostawiła samochód na ulicy. A przy okazji podwiózł się w pobliże Trójkąta. Założę się, że nikt z tych ważniaków, którzy wam potwierdzili, że był przed szóstą, nie patrzył specjalnie na zegarek. Szósta to szósta, trochę przed, trochę po.

– Masz rację – potwierdził komisarz. – On nam dał wykaz tych ludzików, których tam spotkał i to pewnie wyglądało tak, że dzwonił do nich z takim tekstem: „Słuchaj, stary, pozwolisz, że dam twoje namiary policji, będą cię prosić o potwierdzenie, że byłem w Trójkącie przed szóstą”. I jeszcze trochę kurtuazyjnego blablania, a facetowi się koduje, że faktycznie, Proch był w Trójkącie przed szóstą. I potem, jak nasi chłopcy z nimi rozmawiali, to wszyscy byli przekonani, że Proch tam był za dziesięć, za piętnaście szósta. Grzegorzu, prawidłowo rozumuję z twojego punktu widzenia?

Prawidłowo. Inteligentnie podana sugestia to potęga.

– No właśnie. W ogóle inteligencja to potęga. Skoro doceniamy inteligencję Procha, to chyba rozumiemy wszyscy, że pamiętał, aby nie zostawiać śladów. Reflektorów w telewizji dotykał przez szmaty, tam wiszą te różne kotary, samochód też na pewno był czysty, zresztą tam miały prawo być jego ślady, byle nie na wierzchu. Pewnie miał rękawiczki, które potem natychmiast wyrzucił do byle jakiego kosza w mieście. Albo do Odry, kiedy wracał z Trójkąta.

– No to go chyba mamy. Tylko trzeba by powęszyć jeszcze za autkiem. No i sprawdźcie to jego konto pod kątem Bulwy.

– Za autkiem węszyliśmy. Konto sprawdzimy pod kątem. Ale mówiłem ci, że to nam niewiele da, jeśli koleś się nie przyzna. Poza tym mógł wziąć gotówkę do łapy.

– No to gryziemy własny ogon.

– Na to wygląda. Ale gryziemy go świadomie, a to już jakaś pociecha.

Ilonka wyszła z Willi West – End z nadal pięknie błyszczącymi oczami. Komisarz miał nadzieję, że zaproponuje mu podwiezienie na Jana Kazimierza, co nawet byłoby jej po drodze, ale ona tylko pożegnała się ładnie z wszystkimi trzema panami, wyjechała z właściwym sobie szwungiem z parkingu i skręciła na rondzie w aleję Piastów.

Trzej panowie patrzyli za nią z dużą sympatią.

– Poleciała do swoich koleżanek, wszystko im wypaplać – zauważył domyślnie aspirant. – One mieszkają gdzieś na Prawobrzeżu, nie?

– W Podjuchach. – Kiwnął głową Grzegorz. – Ale ja bym w tym nie widział niczego niebezpiecznego. To też inteligentne osoby i nie będą niczego kolportować po całym mieście. A wy nie musicie o tym informować swoich szefów. Mogę cię podwieźć do domu, Tomku. Jeśli chcesz. Albo możemy iść gdzieś na piwo.

– Ja wracam do Małgosi – oświadczył aspirant. – A ty się napij piwka i wsiadaj do samochodu, tylko powiedz, którędy będziesz jechał, to poproszę kolegów z drogówki, żeby nie zwracali uwagi na szare corolle.

– Jeśli będę pił cokolwiek, to samochód zostawię na parkingu.

– A jeśli się napijesz dostatecznie wiele, to zostawisz go z kluczykami w stacyjce i wtedy zobaczymy, po jakim czasie ktoś ci go rąbnie…

– To co, Tomasz, jedziemy do Trójkąta?

Komisarz wahał się chwilę, ale podziękował i za zaproszenie na piwo, i za podwiezienie. Pożegnał się i odszedł w mokry, zimny, jesienny Szczecin, lśniący w światłach wieczoru. Tak wolał. Przestał już jakiś czas temu udawać, że dochodzenie, Paproch, Bulwieć i cała reszta interesuje go bardziej niż mała, pyskata, śliczna Ilonka. Chciał sobie o niej w spokoju pomyśleć.

Ilonka tymczasem wcale nie pojechała do Podjuch. Jej celem był szpital kliniczny na Pomorzanach, gdzie miała coś ważnego do załatwienia. Udało jej się znaleźć miejsce tuż pod murem szpitala. Nie wysiadając z samochodu, wyjęła z kieszeni komórkę i wybrała numer.

– Halooo, Marieta? Ilona Dymek z tej strony. To ja do ciebie dzwoniłam. I co, możemy się zobaczyć? Jestem na dole… Ja bym wolała, żebyś ty zeszła, jeśli oczywiście możesz, nienawidzę szpitali, zapach mnie wykańcza. Potrzebujemy dziesięciu minut na rozmowę, a u mnie w aucie jest ciepło… I nie chcę zostawiać psa samego… Mopsa mam, to histeryk, będzie mi tu piskał i płakał… Chodź, chodź… Samochód poznasz, bo to jest fioletowy jeep.

Nie musiała długo czekać. Od strony oddziału położniczego nadeszła młoda kobieta w pielęgniarskim mundurku i narzuconej na wierzch granatowej pelerynie. Obiektywnie była bardzo ładna, miała piękny gruby warkocz w kolorze świeżych kasztanów i śliczne oczy. Z twarzy podobna była do Catherine Deneuve, o ile potrafimy sobie wyobrazić Catherine Deneuve w charakterze hożej polskiej dziewoi.

– Pani Dymek?

– Przestań. Mam na imię Ilona. Wsiadaj, bo zmarzniesz. Poznaj Gizma. Lubisz psy?

– A kto by nie lubił? Tylko czy to na pewno pies?

– Czasami sama mam wątpliwości. Ale w kwitach ma zapisane, że pies. Słuchaj, właściwie to nie wiem… tak cię tu wyciągnęłam, bo założyłam, że załatwimy sprawę szybko, ale może wolisz się spotkać na spokojnie, w jakiejś kawiarni, czy pubie?

– Ja też lubię konkrety. – Marieta była zauważalnie spięta. – Powiedz, o co chodzi. O Donata, prawda?

– Pewnie, że o Donata, przecież to jedyne, co mamy wspólnego! To znaczy ja go nie mam, tak mi się powiedziało.

– Jesteś pewna, że mu się nie podobasz?

– Przestań. Ani ja jemu, ani on mnie. No już, przestań się denerwować, nie chcę ci go sprzątnąć sprzed nosa. Wręcz odwrotnie.

– Jak to, odwrotnie?

– Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Tylko mi powiedz, czy ty się na niego zdecydowałaś? Bo on mi niedawno mówił, że ty nie jesteś pewna.

Piękna i hoża Marieta zaczynała chyba mieć dość tego przesłuchania.

– Słuchaj, Ilona, ja tu czegoś nie rozumiem. Co to ma być właściwie, przecież ja cię wcale nie znam, dlaczego miałabym ci opowiadać o tym, co czuję albo nie czuję? A może ja nie mam na to ochoty?

– Wcale bym ci się nie dziwiła. Już mówię. Czekaj, on ci nic nie wyjaśnił?

– Co miał wyjaśniać? – Że ja was kryję…

– Jak to, kryjesz?

– Przed jego mamuńcią. Ty najlepiej teraz nic nie mów, tylko uważaj. Jego mama umyśliła sobie, że będzie miała synową z telewizji i jak ja się rozwiodłam z moim Kopciem…

Marieta usiłowała zerwać się z miejsca z godnością i odejść, ale trudno jest zerwać się godnie z siedzenia w samochodzie, zwłaszcza jeśli na naszych kolanach ucina sobie właśnie drzemkę słodki, niewinny mopsik. Ilonka pogratulowała sobie pomysłu ściągnięcia pielęgniarki do auta.

– Moment! Ależ ty jesteś narwana! Mówię wyraźnie: to jego mama chciała mnie zobaczyć z Doniem na ślubnym kobiercu! On nie! Tylko sama chyba widzisz, że on jest u tej matki strasznie pod pantoflem. Czekaj, nie złość się od razu! On cię kocha!

– Skąd wiesz? Powiedział ci?

– Pewnie, że mi powiedział. Słuchaj, bo nie będziesz miała ciągłości. Mama Karachulska zaczęła na mnie czatować, jak wracałam z pracy i przynosiła mi żarcie. Razem przynosili, bo ona Donata terroryzowała, nie wiem jak, w każdym razie skutecznie. Kiedyś mu się udało przyjść samemu, oczywiście przytaszczył michę, i wtedy mi wszystko zeznał jak na spowiedzi. Że matka chce mnie, a on chce ciebie. Poprosił, żebym was kryła, no, żeby on mógł matce mówić, że jest u mnie, jak spotykał się z tobą.