A Ewa nie myślała, czuła tylko, że w przytułku dopełni się cud. Ale jaki…? I w jaki sposób? Kogo tym razem dotknie anielskie pióro?

Gdy wsiadali do samochodu, zaczął sypać pierwszy tej zimy śnieg. Początkowo prószył nieśmiało, lecz gdy ujechali kawałek drogi, zaczął przemieniać się w groźną zadymkę. Widoczność spadła do kilkunastu metrów.

Pióro ledwie mieściło się w pokrowcu. Położyli je na tylnej półce samochodu. Im bardziej zbliżali się do przytułku, tym bardziej byli wystraszeni i niepewni. Tylko Ewa czuła jakiś dziwny spokój. Pióro nabrało Mocy, jak jej pragnął Anioł, choć ona nie wypełniła trzeciego zadania. Coś jej mówiło, że właśnie teraz, dokładnie dziś, trzeba dostarczyć mu jego własność. On rozstrzygnie, co dalej. On podpowie…

– …tam? W tym okropnym przytułku? Gdzie wszyscy będą na nas patrzyć? Tam mamy wyjmować pióro z pokrowca? – denerwowała się babcia. – Co innego, gdyby to było tutaj, w tej ruderze, gdzie nikogo nie ma. Ale tam…?!

– On zdecyduje – powiedziała z uporem Ewa. Zatem jechali z niepokojem i z nadzieją. Nie zdobyliby się na przedłużanie oczekiwania.

W czasie jazdy nie rozmawiali ze sobą i oglądali się wciąż do tyłu, sprawdzając, czy bezcenny depozyt nadal tam jest.

– Wjedziesz na coś! Przestań się oglądać! Pilnujemy go! – irytowała się Anna.

Mijali właśnie ruchliwe skrzyżowanie, gdy stojący pośrodku policjant ostro zagwizdał. Jan ze zdenerwowania przygryzł wargi i pokazała się kropelka krwi. Każda chwila, która wstrzymywała ich zbliżanie się do celu, była katorgą.

– Zainstalował pan nieprawidłowe tylne światła – oświadczył ponuro przedstawiciel drogowej władzy.

– Nieprawidłowe? – zdziwił się Jan. – Zwykłe, fabryczne…

– Fabryczne nie oślepiałyby kierowców jadących za panem, i to w biały dzień – odparł surowo policjant. – Proszę wysiąść i zobaczyć.

Jan wysiadł i obszedł auto. Zatrzymał się osłupiały: oblepiony śniegiem tył samochodu gorzał od blasku.

– Proszę to zgasić – nakazał policjant.

– Tak, tak, już gaszę – rzekł odruchowo Jan, zastanawiając się, jakim cudem ma zgasić blask anielskiego pióra.

Jednak Ewa pojęła, o co chodzi, i jeszcze zanim Jan sięgnął do wyłącznika świateł, ona już schwyciła pokrowiec i zsunęła go z półki.

– Od razu inaczej – stwierdził policjant. – Lepiej, żeby pan zmienił te światła. Może dali jakieś eksperymentalne?

– Możliwe. To się już nie powtórzy – obiecał Jan, myśląc w duchu: “To rzeczywiście już się nie powtórzy. Nigdy”.

Znowu ruszyli, lecz teraz rósł w nich lęk z innego powodu: jeśli skryte w pokrowcu pióro porażało blaskiem jadących za nimi – to jak wyjmą je z pokrowca w przytułku?

– On coś wymyśli – powiedziała z przekonaniem Ewa. W przytułku była właśnie pora obiadu. Na korytarzach unosił się skisły zapach kapusty, dziwnie pasujący do tych szarych, ponurych ścian i odrapanych tynków.

– Musicie poczekać. W czasie posiłków nie wpuszczamy gości. Zresztą, i tak nie przychodzą – powiedziała tęga salowa topornym głosem. Patrzyła na nich z nieskrywaną ciekawością.

– A właściwie to czemu go odwiedzacie? Kim on dla was jest?

– On… on jest naszym… – zaczął niepewnie Jan, lecz przerwała mu babcia, uznając, że lepiej nie kłamać:

– To bezdomny z naszego osiedla. Znamy go od ośmiu lat. To chyba normalne, że chcemy wiedzieć, jak się czuje?

– Nienormalne. Nikt bezdomnych nie odwiedza. Nawet gdy mają rodziny. Rodzina czasem przyjdzie po ciało, ale na ogół nawet wtedy nie przychodzą – powiedziała salowa.

– Po ciało? – powtórzyła odruchowo Anna.

– Oni umierają szybciej niż normalni ludzie. Czasem sami to przyśpieszają, bo mają dość. Temu waszemu też niewiele brakuje.

Salowa przyjrzała im się podejrzliwie, a potem w jej oczach zalśnił nagły błysk zrozumienia:

– A może on ma jakiś majątek? Zapisał wam? Czekacie na spadek?

– Jak pani może… – zaczęła babcia, ale salowa ciągnęła:

– Był tu taki jeden. Pięć groszy nikt by za niego nie dał, a w materac wszył złote dwudziestodolarówki. I wtedy zlecieli się wszyscy krewni, których wcześniej w ogóle nie było…

– Pani tak nie wolno… – zaczęła z oburzeniem babcia, lecz Ewa szarpnęła ją za rękaw.

Sprzątaczki, na skrzypiących wózkach, zwoziły już korytarzem brudne talerze z resztkami kapuśniaku.

– No to idźcie. I uważajcie, dziś jest ich dużo, bo spadł śnieg. Jak wam któryś co ukradnie, to przytułek za to nie odpowiada – powiedziała salowa, nie kryjąc do nich niechęci.

Wielka, ponura sala była przepełniona. Jedni leżeli, skuleni jak dzieci, inni grali w karty, lecz większość siedziała nieruchomo, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. Babcię kolejny raz uderzyła cisza, która unosiła się pod sufitem i aż brzęczała. Taka cisza panuje tylko w szpitalach, gdzie leżą najciężej chorzy, i w hospicjach. Powietrze przepełniał charakterystyczny, niedobry zapach choroby, samotności, biedy i strachu.

– Śmierdzi, że głowa boli – dogadywała salowa, która czujnie, krok w krok, szła za nimi. Potem otwarła okno i do sali wdarło się świeże, mroźne powietrze. Anna pomyślała, że salowa zrobiła to na złość. Łóżko Bezdomnego stało najbliżej okna i jasne było, że w tym przeciągu długo nie wytrzymają.

Leżał pod wystrzępionym kocem, w tych tanich, czarnych okularach, kryjących szczelnie oczy. Wyglądał jak martwy. Musiał ich słyszeć, lecz nie odwrócił głowy w ich kierunku. Po jego łóżku przebiegł nagle czarny, obrzydliwy robak.

– Karaluch…! – otrzepała się Anna ze wstrętem, gdy Bezdomny nagle wyjął rękę spod koca i nakrył nią biegnącego owada. Łagodnie stulił dłoń i skrył stworzenie pod kocem.

– Mamy to dla ciebie, ale od tamtego czasu nic nie zrobiłam. I nie wiem, co mam robić. Ono nic mi nie mówi – przerwała ciszę Ewa. Poczuła, że patrzy na nią przez te czarne, nie pasujące do niego okulary. Milczał.

– Co to? – skoczyła nagle salowa, kładąc czerwoną, zniszczoną dłoń na brązowym pokrowcu. – Bez zgody kierownictwa nie wolno im niczego dawać! Jednemu przynieśli jedzenie, to zjadł naraz wszystko, pochorował się i umarł. Innemu dali scyzoryk i się pociął. Oni są jak dzieci. Co to jest?

I kobieta szarpnęła za pokrowiec, który Ewa położyła na łóżku Bezdomnego.

– Niech pani nie rusza! – krzyknął Jan, rzucając się w jej stronę.

– To tylko pióro – odparła dziewczynka.

– Pióro? – zaśmiała się niedowierzająco salowa.

Ewa spojrzała na nią z nagłym zrozumieniem i rozchyliła pokrowiec. Śnieżnobiałe pióro zalśniło na tle burego, surowego płótna.

– Rzeczywiście, pióro… Ale dlaczego? – spytała kobieta. Najpierw mimo woli cofnęła się o krok, a potem znowu podeszła i dotknęła pióra z zaskakującą delikatnością. Drobny puch zadrżał, a rozmigotane, dygoczące, malutkie piórka owinęły się na moment wokół jej grubych palców. Annę zaskoczył gest i odwaga salowej. Ona nigdy w życiu by go nie dotknęła!

– Dlaczego…? – powtórzyła tymczasem salowa.

– Bo to jest jego pióro – powiedziała Ewa tak, jakby to było oczywiste.

– Jego pióro… Mówiłam, że oni są jak dzieci – odparła kobieta nagle łagodnym, nieswoim głosem. – Jak dzieci… – powtórzyła, odwracając się nagle ku Bezdomnemu. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po krótko ostrzyżonej głowie. A potem wolno odeszła. Idąc, uważnie oglądała swoją dłoń.

Bezdomny nagle odsunął koc i usiadł na skraju łóżka. Anna ze wstrętem zauważyła, że karaluch wciąż tu jest, że wpełza pod spraną do szarej bieli długą szpitalną koszulę siedzącego.

– Ten karaluch… – zaczęła, ale urwała, czując, że mówi o czymś, co jest dla Anioła bez znaczenia.

“Bez znaczenia?”, pomyślała. “Nic nie jest bez znaczenia, nawet karaluch”.

– To już – powiedział do Ewy i choć usłyszała to tylko dziewczynka, oni natychmiast pojęli, co mówi.

Stali w milczeniu i patrzyli, jak bierze pokrowiec i wyjmuje pióro. Było ogromne i sprawiało wrażenie samoistnego, odrębnego Bytu. Promieniowało. Lśniło. Grało.

Odruchowo spojrzeli na salę. Ale żaden z lokatorów przytułku na nich nie patrzył.